„Casanova” Antonio Vivaldiego w choreogr. Graya Veredona w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Czy Giacomo Casanova był nudny? Na pewno nie. Jego życie przepełnione wyuzdaniem, zdobywaniem niewieścich serc, zdradą, ucieczką i podróżą pełne było wyzwań, które mogą stanowić kanwę nie jednej opowieści. W świecie baletu dał temu wyraz kilka lat temu Krzysztof Pastor, który z Polskim Baletem Narodowym przygotował Casanovę w Warszawie wybierając jeden wątek z bogatego kalejdoskopu podbojów weneckiego kawalera. Klasyczna, stylowa opowieść taneczna idealnie współgrała z postacią tytułowego bohatera. Było dostojnie i co najważniejsze baletowo, gdzie taniec stanowił najważniejszy element widowiska. Do postaci Casanovy powrócił łódzki Teatr Wielki wieńcząc tegoroczne spotkania baletowe przedstawieniem jemu poświęconym. I niestety to co zobaczyliśmy na scenie przy placu Dąbrowskiego jest tragicznym zetknięciem z rzeczywistością zespołu łódzkiego. Przykre to doświadczenie, gdy sto dwadzieścia minut ciągnie się w nieskończoność, a skala niekonsekwencji jest przerażająca.
Realizację baletu powierzono stałemu gościowi Łodzi Grayowi Veredonowi. Biogram w programie do przedstawienia zawiera znamienne zdanie: „Do połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku życie artystyczne Graya Veredona wypełniały taniec i choreografia”. I chyba należało godnie zejść ze senny. Świadczą o tym wcześniejsze prace artysty w Łodzi, kompletnie nieudane: Kobro i Kolor żółty. Trzeba było poprzestać na tych dwóch niewypałach, aby nie kontynuować blamażu artysty. Niestety. Casanova to gwóźdź do trumny, nie tylko choreografa, ale całego zespołu. Grzechy, które mnożą się w spektaklu, można porównać z występkami bohatera. Pierwszą pomyłką jest brak zespołu akompaniującego, bowiem muzyka odtwarzana jest z taśmy. Gdyby balet przygotowany został do jednego, stanowiącego całość, utworu muzycznego, może nie stanowiłoby to problemu. Jednak Veredon wybrał jako podkład trzydzieści jeden fragmentów Antonio Vivaldiego. Są to utwory bardzo odmienne, a odtwarzanie ich z aparatury dźwiękowej powoduje, że między nimi mamy nieznośne pauzy, które na siłę wypełniają drobne brawa publiczności. Gubi się zwięzłość dramaturgiczna, klarowność wypowiedzi. We współczesnym świecie baletu rzadkością już jest wykorzystanie taśmy, bowiem barwa naturalnego dźwięku, współgranie tańca, szczególnie z muzyką barokową, jest czymś naturalnym i wręcz koniecznym. Tu niestety tego nie doświadczyliśmy.
Libretto, w programie spektaklu, zajmuje dziesięć stron! Skala szczegółowości opisu Veredona jest przerażająca. Twórca zadbał abyśmy dokładnie zrozumieli to co chciał nam przekazać. Niestety ten zapis jest ciekawszy niż to co widzimy na scenie. Z każdą sekwencją wyparowują emocje i uczucia. Historia jest w miarę prosta. Jesteśmy w Wenecji, rodzi się Casanova, który rozpoczyna życie uwodziciela. Posiada swojego prześladowcę Cospetto, stojącego na straży moralności. Wokół bohatera krążą niezliczone roje panien gotowe do uwiedzenia. Ostatecznie Casanova trafia do więzienia. Ucieka. Odwiedza Paryż i Londyn. Na końcu powraca do rodzinnego miasta, w którym socjeta go odrzuca. Umiera w samotności. I niestety jest to opowieść bardzo powierzchowna i niezrozumiała. Choreograf nie może zdecydować się o czym jest ta historia – Casanovie? Ściganiu zła? Uwiedzeniu? Zdominowaniu kobiet? I te pytania można mnożyć. W tym gąszczu bohater jest zepchnięty na drugi plan. Wielokrotnie jest trudny do zauważenia. Masa pobocznych postaci zasłania główny wątek baletu. Choreograf wskazuje błędne tropy. Można odnieść wrażenie, że to kobiety nieustannie uwodzą Casanovę, są rozwiązłe i prowokujące. Sam bohater nie wiadomo kim jest – czy szarmanckim szlachcicem, a może perwersyjnym podrywaczem, któremu bliżej do Markiza de Sade. Absolutnie z tej opowieści nie wynika nic. A postaci snują się po scenie w poszukiwaniu autora.
Scenografia jest również trudna do interpretacji. Stanowią ją kostiumy stylizowane oraz projekcje. Jednak są tak nieczytelne, że można pomylić bale dla cumujących gondoli z lasem, a wykorzystanie nieznanej przestrzeni operowej a nie widowni Teatro La Fenice jest totalnym kuriozum, a przecież jesteśmy w Wenecji.
Jednak w świecie baletu najważniejszy jest ruch. I w Łodzi mamy do czynienia z największym grzechem spektaklu tanecznego. Tegoż faktycznie jest jak na lekarstwo. Jeden z widzów, mijany po zakończeniu spektaklu, wzbudził mój śmiech. Powiedział: „Balet ładny, tylko nie miał baletu”. W tych słowach jest kwintesencja wieczoru. Wiejąca nuda i grzech nadrzędny to – brak baletu. Więcej w tym przedstawieniu pantomimy, przejść, a nie tańca. Jeżeli już się on pojawi jest bardzo prosty, niedoskonały, wtórny, nieoryginalny. Sceny zespołowe budzą uśmiech politowania. Bowiem bieg z lewej kulisy do prawej to podstawa choreografii. Casanova nie ma ani jednego solowego układu, który byłby wizytówką postaci. Duety z kolejnymi podrywanymi kandydatkami do uwiedzenia są nijakie. A scena z siostrami Teresy może raczej służyć jako instruktaż poczynań w alkowie, a nie przykład dobrego baletu. Drugi akt to już szczyt niemocy. Kolejne sceny są tak skonstruowane jakby powstały podczas prób generalnych. A sekwencja paryska z Voltairem, który odtwarza dziwaczne pozy jest nijaka i żadna. Przecież Paryż to siedlisko rozwiązłości, a w układzie Veredona to salonowa gra. Tych pomyłek i chybionych rozwiązań jest wiele, aż za wiele.
Zespół tańczył nierówno, bez przekonania. W drugiej obsadzie Casanovę odtwarzał Joshua Legge. Jest bezbarwny, faktycznie nie można powiedzieć nic o jego technice i umiejętnościach. To samo tyczy jego partnerek. Jedyną iskrą, choć czarną, jest Nazar Botsiy w roli Cospetto. Rola jest przemyślana, tancerz jest świadomy swojego demonicznego, przesiąkniętego złem charakteru. Jego ruch jest wyrazisty, gwałtowny i klarowny. Gdyby opowieść została zbudowana w całości jako ściganie zła byłoby to oryginalne ujęcie historii niezmordowanego kochanka. Jednak pozostała niezrozumiała chęć opowiedzenia wszystkiego, o wszystkim. Ta droga okazała się ślepa i skazana na niepowodzenie.
Kryzys w balecie Teatru Wielkiego w Łodzi jest poważny. Bowiem dobór choreografa obnażył również słabości zespołu. Brakuje w nim indywidualności, ale i zespołowości. Nie ma ducha tańca, tego co jest istotne dla zarażenia odbiorców tym co dzieje się na scenie. Grzechów Casanovy nie ujrzeliśmy, ale totalna niemoc artystyczna tnie żyletkami po oczach.