„Magiczna rana” Doroty Masłowskiej w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Paweł Świątek – licencjonowany specjalista od wystawiania tekstów Masłowskiej – przeniósł na deski teatru jej najnowsze dzieło, zbiór opowiadań „Magiczna rana”. Jak to u autorki „Między nami dobrze jest” bywa, bohaterami jej tekstów są życiowi wykolejeńcy, funkcjonujący gdzieś poza systemem młodzi ludzie – niedopasowani, nieidealni, ludzie-naczynia wypełnione schematami i stereotypami, będącymi jednocześnie społecznym lustrem – nieco zabrudzonym, ale boleśnie prawdziwym.
Sceniczna partytura została rozpisana na panie w ślubnych sukniach i panów w garniturach. Biorąc pod uwagę tematykę poszczególnych epizodów przedstawienia, można uznać, że kostiumy pełnią rolę groteskowej, słodko-gorzkiej, ironicznej i naiwnej w swojej prostocie nadziei na lepsze jutro. Wszak ślub kojarzy się z czymś trwałym, z fundamentem, na którym można budować przyszłość. Jakie perspektywy rysują się zatem przed bohaterami „Magicznej rany”? Otóż żadne, absolutnie żadne. Albo rozpaczliwie szukają chwili szczęścia, miłosnego uniesienia – mimo że świat (dosłownie!) wali im się na głowę – albo żyją marzeniem o lepszym jutrze, wjeżdżając do dziwnej krainy, w której wszystkie śmieci podlegają segregacji. Mogą również udawać nowobogackich artystów, ludzi mediów obytych w świecie – do czasu kolejnego narkotycznego zjazdu, podczas którego słoma wychodzi im z różnych stron ciała, nie tylko z butów.
Czytając Masłowską i oglądając Świątka, ma się wrażenie, że wszystko tam spętane jest Mrożkiem i Gombrowiczem (co poczytuję sobie za niebywały plus zarówno książki, jak i przedstawienia). Reżyser, korzystając z pojęcia ludzi-naczyń – żywych schematów, napełnianych treścią w zależności od okoliczności – daje aktorom możliwość pełnego zanurzenia się w opowieści. Paradoksalnie, grając wyraziste, mocno stereotypowe postaci, można wznieść się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich. I z tego korzysta cała ekipa na scenie – są jednocześnie śmieszni, straszni, wzruszający i odpychający. Bawią się formą, krążą wokół niej, eksplorują jej granice. Kolejne opowieści-przypowieści przypominają ćwiczenia z zadań aktorskich w szkole teatralnej.
Można stwierdzić z pełnym przekonaniem, że „Magiczna rana” ma swój klimat i jest spójna pod względem scenografii, kostiumów, światła oraz scenicznego ruchu. Z perspektywy widowni to trochę tak, jakbyśmy oglądali w dużym powiększeniu mikrokosmos zamknięty w szklanej kuli, w której – po wstrząśnięciu – zamiast płatków śniegu wirują mieszkania na dożywotni kredyt, szybka miłość, kompleks wschodnioeuropejskiego inteligenta i wiele, wiele innych bolączek dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków. Masłowska nie jest już maturzystką z „Wojny polsko-ruskiej”, jej czytelnicy również nie. Obie strony trochę się postarzały, nabrały doświadczenia i jeszcze więcej życiowego rozczarowania „systemem”.
A że Paweł Świątek umie w Masłowską, to spektakl ogląda się i słucha bardzo dobrze. Zabrakło jedynie szerszej diagnozy ze strony twórców, bardziej wyrazistej interpretacji, klucza do wystawianego tekstu. Mieliśmy za to porządnie zrobione sceny – inscenizacje kart książki. Tylko tyle i aż tyle. Może jednak każdy musi sam znaleźć fragment, który jest mu najbliższy? Byłoby to w gruncie rzeczy zgodne z pojęciem popękanej rzeczywistości, której nie da się już skleić wspólną historią, kulturą czy tradycją. Ślubu nie będzie. Wzięliśmy już dawno temu rozwód sami ze sobą. Bez orzekania o winie.