„Transfiguracion” Oliviera Sagazana na 55 PTMF Kontrapunkt. Prolog w Szczecinie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Olivier Sagazan ubrany w schludny garniturek, białą koszulę i krawat zasiada do swojego twórczego glinianego (i teatralnego) warsztatu, ma miski z wodą, rozrobionymi barwnikami oraz siano, które potrzebne jest do utwardzania. Kim jest? Może malarzem, może reżyserem, a może bogiem, nie ma to znaczenia, każdy z nich robi przecież to samo: powołuje do życia światy.
Rozpoczyna się spektakl, pojawia się malutki ogień, iskra boża, w której wszystko to, co zobaczymy, ma swój początek. Następnie Sagazan, używając swojej głowy i twarzy, zaczyna tworzyć obrazy, sceniczną rzeczywistość, świat. Będzie je lepił (dosłownie) z ognia, gliny, siana, wody, kolorów i stworzonych na chwilę przez siebie ludzi (dziesiątki ich twarzy wciąż pojawiają się na głowie i twarzy performera). Szalejący po scenie demiurg, w jakiego stopniowo się przeistacza Sagazan, jest bowiem wciąż z aktów własnej kreacji niezadowolony. Rzuca się po scenie, ściera ruchem jednej ręki całe wykreowane na sobie światy, a widz siedzi urzeczony, przed oczyma jego bowiem następuje galop obrazów, które układają się w kaskady znaczeń na różnych poziomach: historii człowieczeństwa, sztuki, ludzkiego doświadczenia. Migają m.in. Francis Bacon, Edward Munk, Rene Magritte i inni surrealiści, migają afrykańskie gliniano-roślinne chaty, miga kultura prymitywizmu, do źródeł której wyraźnie pielgrzymuje w swym performansie Sagazan. W finale rozbierze się do naga, żeby gliniano-słomiany świat mógł w całości opanować jego ciało i złączyć się z nim w komunii tworzenia, bo przecież człowiek, zdaje się mówić Sagazan to właśnie tego świata epicentrum, narrator i bohater opowieści, Bóg-Stwórca, a zarazem jego tworzywo i produkt.
W ten sposób historia świata, a także kultury będącej tego świata obrazem, zostanie nam opowiedziana od tyłu, od korporacyjnego garniturku do gliniano-roślinnych chat pierwszego świata. A wszystko to za pomocą wstrząsających, energetycznych, żywych obrazów, rzucanych z furią przez artystę na aluminiową dekorację, z pomocą żywiołów ziemi (gliny), ognia, wody i powietrza, bo przecież ruch artysty to życie, życie to tchnienie, a tchnienie to właśnie powietrze. Gdy tak patrzyłem na Sagazana, przypomniał mi się witraż Wyspiańskiego u krakowskich Franciszkanów – „Stań się”. Pomyślałem, że wizja Sagazana – rozszalałego, dynamicznego demiurga, który doznaje na naszych oczach bolesnej dla wszystkich transfiguracji – jest mi o wiele bliższa, współczesny człowiek w garniturku, naspeedowany władzą i pieniądzem DJ, jest bowiem monstrum dużo bardziej potwornym, niż siwy, starszy pan z rozwianym włosem. Czyżby to znaczyło, że czas siwych starszych panów już minął? Nie wiem, napiszę Wam o tym, gdy się zestarzeję…