EN

19.02.2025, 18:25 Wersja do druku

Güllen, czyli zgnilizna

„Wizyta starszej pani” Friedricha Dürrenmatta w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Telewizji. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz w AICT Polska.

fot. mat. Teatru TV

Pomimo że Friedrich Dürrenmatt był pisarzem dość płodnym i przed „Wizytą starszej pani” zdążył opublikować już kilka dramatów oraz kilka powieści i opowiadań, to dopiero właśnie ta sztuka okazała się sukcesem światowego formatu i to ona przyniosła mu finansową niezależność. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że i nieśmiertelność. Szwajcar kojarzony jest przede wszystkim z tą sztuką i to po nią najchętniej sięgali i nadal sięgają reżyserzy z różnych krajów. Cieszy się niesłabnącą popularnością wśród adaptatorów od blisko siedemdziesięciu lat, a więc od zuryskiej prapremiery, z główną rolą Theresy Giehse. Sztuką zainteresował się również film. Rolę tytułowej bohaterki zagrały między innymi Elisabeth Flickenschildt, Ingrid Bergman, Maria Schell, Jekaterina Wassiljewa czy Christiane Hörbiger.

Zdaje się jednak, że to teatr upodobał sobie tę tragikomedię w trzech aktach najbardziej. Również polski. W naszych rodzimych teatrach repertuarowych sięgano po nią prawie trzydzieści razy. Prapremiera polska dokonała się za sprawą Kazimierza Dejmka, który w 1958 roku wyreżyserował w Teatrze Nowym w Łodzi spektakl o tym samym tytule, obsadzając w roli Klary Zachanassian cenioną łódzką aktorkę Wandę Jakubińską. Później kolejno reżyserii podejmowali się m.in. Ludwik René, Lidia Zamkow, Jakub Rotbaum, Kazimierz Braun, Grzegorz Mrówczyński, Izabella Cywińska, Jacek Bunsch, Michał Zadara, Magdalena Piekorz, Wawrzyniec Kostrzewski czy Robert Czechowski. Trzykrotnie sztuka została zaadaptowana na potrzeby Teatru Telewizji. Pierwszy spektakl wyreżyserował Jerzy Gruza (w roli tytułowej: Barbara Krafftówna), drugi – Waldemar Krzystek (w roli tytułowej: Krystyna Janda) i trzeci, najnowszy – Małgorzata Bogajewska (w roli tytułowej: Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Zwrócić należy już na wstępie uwagę, że za każdym razem kreowanie roli najważniejszej powierzane było aktorkom wybitnym, jakże różnym pod względem wrodzonych zdolności i skłonności, wpływających na ich kunszt, jakże innym pod kątem osobowościowych cech, ale i jakże wyrazistych i charakterystycznych, potrafiących analitycznie i efektownie tworzyć swoje postaci. Za punkty wspólne ich zawodowstwa uznać należy precyzję i bezwzględne oddanie bohaterce. Podkreślmy jednak, że każda z nich powołała do życia nieco inną Klarę. Analiza porównawcza nie jest jednak tym razem przedmiotem moich rozważań. Zdradziłem już częściowo ocenę gry aktorskiej Hajewskiej-Krzysztofik, o co mogę mieć do siebie pretensje, gdyż zamierzałem poświęcić temu osobny akapit, ale, jak widać, nad kompozycją tekstu wcale nie tak łatwo zapanować, kiedy chce się zawrzeć w nim więcej niż dużo.

Zanim jednak skoncentruję się już tylko na adaptacji, którą zaproponowała widzom Małgorzata Bogajewska, wrócę na chwilę do fenomenu „Wizyty starszej pani”, bo chyba można mówić o fenomenie, skoro sztuka była tyle razy brana na artystyczny warsztat. Skądś to zainteresowanie się przecież bierze. Jedne sztuki przepadają w czeluściach, drugie żyją i stale podlegają reinterpretacjom. Na czym więc polega jej zjawiskowość? Odpowiedź na to pytanie nie będzie może zbyt ambitna i metafizyczna, a raczej wręcz przyziemna. Zdaje się, że, po pierwsze z aktualności, po drugie, z identyfikacji z jej treścią. Problematyka przedstawiona w „Wizycie…” jest ponadczasowa: władza, miłość, zemsta, hipokryzja, małość, bogactwo… Ze wszystkim tym, niezależnie od okoliczności społeczno-politycznych, utożsamiają się czytelnicy, a później widzowie. Z łatwością i jedni, i drudzy odnajdują u bohaterów cechy, które godne są potępienia, a co ważniejsze, to nigdy nie oni są ich nosicielami, ale każdorazowo ktoś inny. Winni są inni, nigdy nie oni. Świat staje się coraz gorszy (trzeba przytomnie stwierdzić, że tak naprawdę nigdy nie był dobry), ale odpowiedzialność za popsucie spoczywa zawsze na innych, nie na nich. Każdy może choćby w najbliższym otoczeniu wskazać żądnych władzy, zemsty, chciwych, zacofanych, śmiesznych, wykluczając, oczywiście, z tego kręgu samych siebie. Ta sztuka bliska jest czytelnikom, a następnie widzom, bo fabularnie nie odstaje od ich prawdziwego życia. Wciąga ich w ten moralny nieład, choćby mieli się za krystalicznych. Należą do tego zgniłego świata, ale wypierają ze świadomości, że są za tę zgniliznę współodpowiedzialni. Udają, że są niezłomni, że najważniejsze są idee, zasady, nigdy nie interes. Tymczasem mamy do czynienia z czymś zupełnie odwrotnym – najważniejszy jest zysk. Górę biorą osobiste korzyści, nie dobro wspólne. Idealizm bywa tłamszony przez konsumpcjonizm, żeby nie napisać – przez zachłanność. Człowiek poświęci godność, by mieć za co kupić sobie „żółte buty”. Nigdy jednak nie będzie na tyle odważny, by przyznać przed sobą, że zaprzepaścił poglądy za nędzne srebrniki. Swoją sprzedajność przypisze raczej walce w słusznej sprawie. Oczywiście, ogromnym uogólnieniem będzie stwierdzenie, że głównie o tym traktuje sztuka Dürrenmatta, ale też nietaktem byłoby przemilczenie, że i tego dotyczy. Dürrenmatt znakomicie sportretował naturę ludzką. Można w jego tragikomedii przejrzeć się jak w lustrze. Problem polega jednak na tym, że czytelnik czy widz musi zechcieć zobaczyć w tym lustrze swoją twarz, a nie wszystkich innych, tylko nie swoją.

Taka zresztą idea przyświecała samemu Dürrenmattowi. Zainspirowanemu Bertoltem Brechtem, zależało mu na wytworzeniu u widzów dystansu do zdarzeń na scenie. Chciał wyeliminować u nich pasywność i zachęcić do samodzielnych przemyśleń. Zdaje się, że za tą ideą podążyła Bogajewska. Od pierwszej sceny próbuje zaangażować widza do aktywnego udziału w teatralnej opowieści, roztaczając choćby aurę tajemniczości nad pierwszym spotkaniem z Klarą, palącą cygaro na korytarzu w urzędzie. Kim jest ta urocza dama? Można się domyślać, ale czy to na pewno Zachanassian? Przecież w tym samym czasie za zamkniętymi drzwiami gabinetu burmistrza toczą się rozmowy związane z uroczystością na jej cześć. Kto pozwoliłby miliarderce czekać, w dodatku w tak ohydnej poczekalni? Prowincjonalne urzędniczki próbują ją nakłonić, by wyszła z urzędu, bo wszyscy są bardzo zajęci i nie będzie komu jej przyjąć. Alfred Ill, kochanek z czasów młodości nie tylko nie rozpoznaje w niej dawnej dziewczyny, ale wręcz zwraca jej uwagę, że nie można w tym miejscu palić. Nic się nie zgadza. Trzeba czekać i śledzić rozwój wydarzeń. Swoją drogą Beata Schimscheiner i Małgorzata Kochan odgrywają role urzędniczek pierwszorzędnie – ich bohaterki są prawdziwie prowincjonalne, nieokrzesane, przaśne, skażone małomiasteczkowością. Podaje również Bogajewska za Dürrenmattem w wątpliwość to, co jest powszechnie uznawane – w tym przypadku między innymi bezinteresowność burmistrza i jego świty w zacnym podjęciu Klary Zachanassian, która postanowiła odwiedzić miasteczko po wielu latach nieobecności. Każe uważnie przyglądać się postawom poszczególnych bohaterów, by w konsekwencji umiejętnie ocenili ich prawdziwe intencje. Widzowie, którzy ze sztuką szwajcarskiego pisarza spotykają się po raz pierwszy, mogą uwierzyć w ich czyste zamiary. Powiodła się sztuka kamuflażu. Ich moralność obnażana jest z każdą kolejną sceną. Bogajewska powoduje, że każdego z bohaterów można uznać za dynamicznego. Tyle tylko, że nie przechodzą oni podręcznikowej metamorfozy (jak to na przykład miało miejsce w przypadku bohaterów romantycznych), ale zmuszani są przez reżyserkę do zrzucania masek, są przez nią obnażani. W konsekwencji tworzy reżyserka portrety psychologiczne postaci bardzo pogubionych, zszarzałych, niepewnych, chwiejnych moralnie, marzących o lepszej przyszłości, a więc, nazywając rzeczy po imieniu, pragnących wyjść z biedy. W zasadzie źródłem ich postaw jest owa bieda. Pojawienie się miliarderki Klary w ich zapuszczonym miasteczku, daje nadzieję na odmianę losu. Kto nie ma pieniędzy, ten musi nadstawiać karku, jeśli chce je zdobyć. Mechanizm działania jest łatwy do przewidzenia. Nawet ci, którzy mieli opory, ulegają w efekcie pokusie: pieniądze za zabicie człowieka. Cel uświęca środki – trochę jak u Machiavellego. Co ważne, reżyserka nie wyrokuje, nie wydaje ocen. Pozostawia ten przywilej widzowi. Zdaje się mieć świadomość, że skoro został wprzęgnięty w tę grę, ma prawo być jej równym uczestnikiem. To bardzo uczciwe podejście. Na pewno, jak powinno być u Dürrenmatta, mamy do czynienia z wyeksponowaniem sprzeczności struktur społecznych: syci-głodni, bogaci-biedni. Pierwszą grupę reprezentuje Klara Zachanassian, miliarderka, hojna żona bogatego męża, drugą – mieszkańcy podupadającego z powodu kryzysu gospodarczego miasteczka. Biedni zależą od bogatych i spełniają ich oczekiwania, jeśli chcą, oczywiście, osiągnąć zysk. „Nic nowego pod słońcem” – powiedziałby Kohelet. Tę chęć zysku można w pewnym sensie łączyć z marnością, gdyż gonitwa ta doprowadzi bohaterów w konsekwencji do upadku. Wydaje się jednak, że sprawę z tego zdawać sobie mogą jedynie widzowie. Dla tych pierwszych to nic nie znaczy.

Bogajewska zachowała w pełni klimat tragikomedii. Choć to jej debiut w charakterze reżyserki spektaklu telewizyjnego, znakomicie poradziła sobie z wyeksponowaniem elementów tragiczno-groteskowych. Co takiego w sztuce z tragedii? Przede wszystkim podobieństwa do tragedii greckiej. Choćby utworów Sofoklesa wiemy, że jak jest wina, to musi być kara, że nie da się uniknąć przeznaczenia. Albert Ill zawinił. Porzucił ukochaną. Nie przyznał się do ich wspólnego dziecka. Zmusił świadków do krzywoprzysięstwa. To przez niego Klara musiała wyjechać z Güllen czy trafić do burdelu i przeżywać upokorzenia. Po prawie półwieczu przybywa do rodzinnego miasteczka, by zemścić się na Illu. Ucieka się do chytrego planu: wesprze miasteczko, ale pod warunkiem, że któryś z mieszkańców zabije niewiernego kochanka sprzed lat. Już sam Dürrenmatt porównywał ją do Medei. Tak jak czarodziejka z mitologii greckiej jest bezwzględna i okrutna. Działa bezkompromisowo. Pytanie o zasadność pozostaje otwarte. O tym musi zdecydować widz. Można ją również porównać do Nemezis, greckiej bogini zemsty, nazywaną także kobietą bez winy i wstydu (choć to ostatnie trudno przypisać Klarze). Klara posiada taką władzę (bogactwo), że może decydować o losie każdego mieszkańca tego nędznego miasteczka. Staje się wręcz panią życia i śmierci. Warto nadmienić, że Dürrenmatt wyposaża bohaterkę w element boskości, mianowicie w nieśmiertelność, a w zasadzie w pseudo-nieśmiertelność. Jako jedyna przeżywa katastrofę lotniczą. W spektaklu, zdaje się, nie ma o tym fakcie mowy. Klara wspomina jedynie w rozmowie z Illem, że kuleje na jedną nogę na skutek katastrofy.

W roli Klary, jak już wspomniałem, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, aktorka związana wcześniej z krakowskimi, a później i obecnie z warszawskimi teatrami. To do niej należał ten spektakl i to wcale nie dlatego, że przypadła jej w udziale tytułowa rola. Emanowała swoim dojrzałym aktorstwem. To zapewne ta dojrzałość sprawiła, że jej bohaterka od samego początku trzymała nerwy na wodzy. Klara Hajewskiej-Krzysztofik to prawdziwa dama, elegancka kobieta, która powraca do miasteczka w ujawnionym już celu. Cechuje ją niebywały spokój. Tym spokojem usypia czujność mieszkańców Güllen, ale i samych widzów. Nic nie zapowiada, że zrobi się groźnie. Wręcz przeciwnie. W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że Klara odbywa podróż sentymentalną i chce przy okazji pomóc biednemu miastu (jakież zdziwienie wywołała, kiedy zdradziła, że tak naprawdę jest ono w jej rękach i celowo doprowadziła je do ruiny, by zemścić się w ten sposób za doznane krzywdy). Hajewska-Krzysztofik, w grze podobna do Helen Mirren, jest mistrzynią mimiki. Perfekcyjnie potrafi ukryć emocje, chichocząc w głębi duszy z komiczności sytuacji, którą spowodowała jej bohaterka. Bez fałszu odgrywa rolę miliarderki (może prywatnie nią jest, tego nie wiem), z gracją nosi futro, a cygaro pali tak, że już za to palenie należy jej się nagroda). Paradoksalnie, zamiast współczuć Albertowi, który w każdej chwili może zginąć z rąk mieszkańców, widz ma prawo wziąć w obronę Klarę, dochodzącą sprawiedliwości za wyrządzone jej zło. To zasługa aktorki. Ma sceniczny dar przekonywania.

W roli Alberta Illa – Andrzej Grabowski. Stworzył, w mojej ocenie, pełnokrwistą postać, pełną sprzeczności. Znakomicie poradził sobie z balansowaniem pomiędzy emocjami. Z jednej strony oddał charakter sentymentalnego kochanka, naiwnego kandydata na burmistrza czy w końcu pogodzonego z losem mężczyzny, skazanego przez Klarę na rychłą śmierć. Co istotne, do samego końca nie było wiadomo, czy Albert rzeczywiście zginie, a jeśli tak, to jak. Czy strzał zostanie oddany przy zgaszonym świetle, jak w tłumaczeniu, którego dokonali Andrzej Wirth i Marcel Reich-Ranicki (z tego tłumaczenia skorzystała Bogajewska; w obiegu teatralnym funkcjonuje jeszcze jedno: Ireny i Egona Naganowskich), czy też zastosowane zostało inne rozwiązanie? Strzał następuje przy włączonym świetle (nie wiemy czy celny. Pewnie dlatego, że dzisiaj już nic nikogo nie dziwi i nie trzeba wyłączać światła, by zrobić coś złego. Im jawniej, tym lepiej, im większy zasięg, tym głośniej. Poza tym najgorsze barbarzyństwo można obecnie usprawiedliwić, a ludzie pragną igrzysk. Wróćmy do Grabowskiego. Zbudował postać, na której problemy i dylematy nie da się nie patrzeć z obojętnością i choćby minimalnym współczuciem, ale której mimo wszystko trudno wybaczyć. Jego Ill przyjmuje swój nieunikniony los, przesądzony bogactwem Klary. Aktorska gra Grabowskiego imponuje naturalnością, świadomością postaci, umiejętnością wyposażania bohatera w skrajne stany emocjonalne.

A co z komedii? Groteskowy jest już sam początek. Oto widzowie są świadkami narady w gabinecie burmistrza, która poświęcona jest uroczystości organizowanej na cześć Klary. Rzecz dzieje się w urzędzie w Güllen, ale tak naprawdę mogłaby się dziać w każdym prowincjonalnym polskim miasteczku. Oto prowincjonalna elita – z burmistrzem i księdzem na czele – ma przewrotny plan: pozyskać od miliarderki środki na odbudowę podupadającego miasteczka. Nie spodziewają się jednak, że nie są na tyle sprytni, by tanimi i nieszczerymi gestami zjednać sobie byłą mieszkankę. Zwłaszcza że i ona przybywa do nich w konkretnym celu. Jest trochę po polsku: powitalne szyldy, dzieci wystawione do śpiewania, stół z sałatką jarzynową, przemowa burmistrza – koniecznie przez mikrofon, choć osób w sali niewiele. Ustrój inny, ale mentalność ta sama. Pozornie uczciwi mieszkańcy z każdą sceną przeobrażają się w żałosne figury, kłamców, chciwych oszustów. Paradoksalnie okazuje się, że jedyną osobą poprawną moralnie jest Ill, który godzi się ze swoim przeznaczeniem, pozbawiony wsparcia ze strony tych, u których szukał pomocy: burmistrza, policjanta, księdza, lekarza…

Tworzenie przedstawienia dla telewizji wymaga czujności. Trzeba dołożyć ogromnych starań, by teatr nie zamienił się w film. To się, niestety, od czasu do czasu zdarza. Ale nie w tym przypadku. Małgorzata Bogajewska znalazła złoty środek. Można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że widzom zaprezentowany został najwyższej próby spektakl teatralny. Zagrany po mistrzowsku przez Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik i Andrzeja Grabowskiego, ale i przez Cezarego Pazurę (wspaniale było zobaczyć aktora w roli filozofującego nauczyciela, stojącego na straży moralności, ale porzucającej ją w końcu na rzecz pieniędzy), Jana Peszka (budzącego litość burmistrza, tylko pozornie odmawiającego Klarze „polowania” na Illa) czy Jana Englerta (w roli dość groteskowego księdza, który marząc o bogactwie, zachęcał Alberta, by zaufał Bogu i za ważniejsze od życia doczesnego uznał to wieczne). Wielkim aktorom do zaprezentowania swojego kunsztu wystarczą epizody. Kilka z nich należało do fantastycznej Doroty Kolak, grającej w spektaklu żonę Illa. Jaką to trzeba być wybitną i pewną swojej wartości aktorką, żeby zdecydować się na tak krótkie wejścia? Chapeau bas. Klasa. Gracja. Wyraziste środki wyrazu. Budowanie roli pojedynczymi gestami i milczeniem. To wystarczyło Dorocie Kolak, by stworzyć kreację i by zostać zapamiętaną. No cóż. Okazuje się, że niewiele trzeba, by tworzyć mądry teatr. Może inaczej – niewiele, bo można zrezygnować z przerostu formy nad treścią i wyeksponować słowo, wiele, bo do stworzenia takiego przedstawienia potrzebny jest znakomity zespół składający się z aktorów (znakomici!), muzyka – Bartłomiej Woźniak dopełnił nią całość czy scenografek – Alicja Kaźmierczak i Anna Żak stanęły na wysokości zadania – skromnie i funkcjonalnie urządzona przestrzeń, w której aktorzy mogli czuć się bardzo swobodnie, nie gubiąc się w zbędnym przepychu, a także kostiumolożki – Matyldy Kotlińskiej – kostiumy dobrane adekwatnie do charakterów postaci. Oby więcej takich spektakli w Teatrze Telewizji!

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki, autor książek: „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, (2015) i „Amantka z pieprzem” (2019) oraz wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji, artykułów o tematyce teatralnej, a także z zakresu zarządzania. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC), a także do Kapituły Nagrody im. S. Treugutta przyznawanej przez PSMSKT (AICT/IATC) za osiągnięcia w Teatrze Telewizji. Zasiada w jury festiwali i przeglądów teatrów młodzieżowych, a także w radach teatralnych i muzealnych. Publikuje m.in. w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Odrze”, „Presto”, „Przeglądzie”, „Yoricku”, „Dyrektorze Szkoły” czy „Kwartalniku Edukacyjnym”, a także w kilku wortalach kulturalnych. Mieszka we Wrocławiu.

Tytuł oryginalny

Güllen, czyli zgnilizna. O Wizycie starszej pani

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła