„Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa w reż. Łukasza Kosa w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Wszystkich.
Podwodna sesja fotograficzna do znakomitego plakatu Wiśniowego sadu Antoniego Czechowa w reżyserii Łukasza Kosa – ostatniej premiery 2022 roku w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, mogłaby suflować widzom kompleks Ofelii z Hamleta, z jej przeczuciem śmiertelnego przerażenia, poczucia końca na własne życzenie. Tyle że Czechowowska Lubow Raniewska na niezwykłym zdjęciu Grzegorza Olkowskiego po porzuceniu i okradzeniu przez kochanka w Paryżu złapie jeszcze ostatni oddech, by poczuć życie, schwytać jego resztki w swoim domu i z otwartymi oczami błąkać się po otoczonym nim ukochanym wiśniowym sadzie.
Łukasz Kos w swej inscenizacji ostatniej sztuki teatralnej Antona
Pawłowicza również widzom zaproponował takąż wędrówkę za Lubow i jej
rodziną, a spacery pomiędzy kolejnym aktami z głównej widowni na tę
drugą, ustawioną na Dużej Scenie, przez foyer i znów na miękkie fotele
Teatru im. Wilama Horzycy, potraktował niczym „haptyczne” wtajemniczenie
w myśli Raniewskiej, którymi tak nieroztropnie wyzbyła się balastu.
Jakby naiwnie tkwiła w młodopolskim osłupieniu rodem z Wesela: „Niech na
całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna…”. Czyż to nie
zachowanie na czasie? Gdy tracimy grunt pod nogami ze strachu przed
rozlaniem się rosyjskiej hekatomby na resztę Europy, coraz wyższymi
rachunkami, nie rezygnujemy przecież tak łatwo z przyzwyczajeń i stałych
wydatków luksusowych, ba – bawić się będziemy nawet świetnie na balach
sylwestrowych!
Wspaniale wraz z reżyserem tę nieroztropność swej
bohaterki zdemaskowała wcielająca się w rolę Raniewskiej Ewa Galusińska,
grająca w Toruniu gościnnie jedna z gwiazd Teatru Modrzejewskiej w
Legnicy. Od pierwszych scen aktorka nie gra Raniewskiej, jest po prostu
Raniewską! Podobnie jak w słynnym już spektaklu Łukasza Kosa „Fanny i
Aleksander” (2020) na swej macierzystej scenie – w toruńskim Teatrze
tworzy szerokim wachlarzem środków portret dojrzałej kobiety, która z
pozoru może odpychać swym oderwaniem od rzeczywistości, może śmieszyć
zachwytem nad „szafeczką jej najukochańszą”, (scenografia: Paweł
Walicki), ale mimo to wydaje się postacią nad wyraz niesfałszowaną.
Skoncentrowana na swym wewnętrznym dramacie, tak piękna i odpychająca
jednocześnie w poszukiwaniu ratunku w sposób nie tyle zdroworozsądkowy,
ile intuicyjny, w melancholii, która drąży ją najsilniej spośród
wszystkich bohaterów.
Środki aktorskie, jakimi Ewa Galusińska kreśli jej dramat, jakimi oddaje tęsknotę za zmarłym tragicznie synkiem, trudne relacje z córkami, Anią (uderzająco współczesna Julia Szczepańska) i przybraną Warią (rewelacyjna Julia Sobiesiak-Borucka), nadważone, wydawałoby się kipiące od seksualnych emocji w spotkaniu z Piotrem Trofimowem (gościnnie Igor Tajchman), są zdecydowanie najmocniejszym i najbardziej poruszającym prawdą punktem toruńskiego przedstawienia. Ten stuprocentowo naturalny (stołeczny) sposób gry (w klasycznych kostiumach Barbary Sikorskiej-Bouffal) rezonuje realną energią także na innych bohaterów Wiśniowego sadu: u wreszcie „alternatywnego” Jarosława Felczykowskiego w roli brata Raniewskiej – Leonida Gajewa, u sekretarza Siemiona Jepichodowa (Wojciech Jaworski), zagubionego w swojej nietrafności, jakby wyrwanego z innego świata, nieco przerysowanego Borisa Siemonowa Piszczyka (Małgorzata Abramowicz) czy u służby: młodego lokaja, Jaszy (Łukasz Ignasiński) i świetnej Weroniki Krystek w roli służącej Duriaszy. Nawet przy „odwróconej” akustyce, z widownią umiejscowioną na Dużej Scenie, wydawać się może, że te postaci dialogują tylko wewnętrznie, ale na tym polegać ma właśnie brak sztuczności w stylu gry zaproponowanym przez reżysera. Dużą rolę w uwspółcześnieniu dialogów odrywa również tłumaczenie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej.
Łukasz Kos, choć z jednej strony świetnie prowadzi Horzycowy zespół,
to z drugiej zbyt dosadnie w swym spektaklu prowokuje, co w czasie
toczącej się agresji na Ukrainę wydawać się może jego besserwisserskim
podstępem. To zdumiewa wykonaniem przez Jepochidowa piosenki Creep grupy
Radiohead w wersji rosyjskojęzycznej, by niebawem odwrócić swą
demonstrację w pojawieniu się Przechodnia (Regina Pietruszewska,
gościnnie), która zamiast rosyjskiej poezji… recytuje Inwokację z Pana
Tadeusza. W finale reżyser naraża jeszcze skonsternowanych swymi
zabiegami widzów na weselny szlagier z czasów Związku Radzieckiego
Biełyje rozy, którym to zaprawia „uciechę” Jermołaja Łopachina po
zakupie majątku Raniewskiej. Właśnie „uciechę” – nie biznesową
satysfakcję, jak „soczyście” w swej postaci rozgrywa go (nie tylko w tej
scenie) Przemysław Chojęta. Jego Łopachin cynicznie, ale z dużą dozą
nieśmiałości aranżuje miłość z geszeftem, tasuje je, niby karty i
rozdaje w najmniej oczekiwanym przez Raniewską porządku.
Reżyser, w
charakterystycznym dla siebie trybie pracy, „ogrywa” również przestrzeń
Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Siedząc na scenie w pierwszym akcie
widzimy widownię i złote balkony, ale w wizji Łukasza Kosa patrzymy na
sad, po którym spacerują bohaterowie. W finale to my jesteśmy tym sadem,
a pracownicy techniczni „wyrywają” miejsca, które zajmowaliśmy w
pierwszym akcie. Tu historia zderza się z fikcją: budynek ówczesnego
Stadttheater Thorn oddano do użytku w 1904 roku na kilka tygodni przed
prapremierą Wiśniowego sadu w reżyserii samego Konstantina
Stanisławskiego. To on wbrew autorowi upierał się, by sztukę wystawić w
tonacji tragicznej. Dekadę później II Rzesza wypowiedziała wojnę Rosji i
„zasada domina” zapętliła upadek wydawałoby się potężnych Cesarstw:
Niemieckiego i Rosyjskiego, skutkiem czego pruski zespół teatralny kilka
lat później szybko opuścił Toruń, a rosyjska arystokracja i ziemiaństwo
zostali uznani przez Lenina za „byłych ludzi”…
Chwilowo bohaterowie
Wiśniowego sadu, choć tracą już grunt pod nogami, to jeszcze mogą się
bawić, jeszcze nie dopuszczać myśli o końcu ich świata. Jak w teatrze
środka z porcją rozrywki – nie wolno przecież o niej zapominać. W ten
sposób antrakt będący częścią spektaklu stał się balem u Raniewskiej –
dyskotekowym szaleństwem w rytmie transowej muzyki (Kamil „Wallace”
Walesiak i Łukasz Kos) i stanowi w III akcie współczesny ukłon reżysera
ku pamięci Antona Pawłowicza, który przecież od początku był przeciwnym
wystawiania jego „komedii” w tonacji tragicznej. Łukasz Kos tym samym
celowo stawia przerysowaną postać guwernantki Szarlotty Iwanownej
(Mirosława Sobik) w wręcz kuglarskiej stylistyce, usadawiając ją na
granicy teatru, a „nie-teatru”, zachęcając nas zarazem, by się do niej
uśmiechnąć, co nam, równie jak staremu służącemu Firsowi (Paweł
Tchórzelski), jakoś się jednak nie bardzo udaje.
W takiej konstrukcji spektaklu, nastawionej wyraźnie na młodszego widza, brak jednak zwornika: bal u Raniewskiej ma być żartem reżysera za przyzwoleniem autora. Dwutorowość, którą przedstawia może jednych razić, innych zachwycić nieczęsto spotykanym na toruńskiej scenie (nie)porządkiem sceny i widowni, (nie)równowagą życia i śmierci. Najważniejsze jednak, że w tym przedstawieniu nie ma słabych ról. Tu właściwie nie ma ról, jest umowna rzeczywistość rzekomego majątku Raniewskich, gdzie każda z postaci nosi jakiś w sobie dramat. Pozornie przyczajony i poszarpany w potoku banalnej codzienności, lecz jakże dojmujący. Ich sadu już nie ma: z Dworca Toruń Miasto rozjadą się w różne strony.