Postanowiłem ostatnio przeczytać za jednym zamachem większą porcję tekstów poświęconych stawianym w "Dwutygodniku" i "Gazecie Wyborczej" oskarżeniom o molestowanie seksualne i mobbing, do których miało dochodzić w Ośrodku Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Wiadomo, że sprawa zbulwersowała środowisko teatralne i teatrologiczne.
Z mojej lektury wyłonił się obraz (tak to nazwę) wielkiego chaosu aksjologicznego.
Świat jeszcze nie zwariował, ale Polska już na pewno tak. Doskonale rozumiem tych, którzy piszą w obronie Wielkiego Twórcy. Bronią pomnika, który budowaliśmy wspólnie od kilkudziesięciu lat (nie wykluczam i siebie z tego grona, w mojej książce doktorskiej Teatr realności opublikowanej w wydawnictwie słowo obraz/ terytoria znalazły się passusy pochwalne pod adresem „Gardzienic”), w końcu i sam Wielki Twórca mocno pracował na budowie tego pomnika – trudno mu czynić zarzut z tego powodu.
Sprawa będzie teraz wyjaśniana – oby nie trwało to tak jak zwykle, niemal w nieskończoność. Przy okazji wyłonił się jednak wątek odpowiedzialności uczonych, którzy zajmowali się „Gardzienicami” od dawna i zostali oskarżeni o współodpowiedzialność. Uczeni udzielili nienagannej pod względem retorycznym odpowiedzi, która jednakowoż zamiast zamknąć dyskusję o sprawie, właściwie dopiero ją otwiera.
Kiedy czytałem ten list w obronie Akademii, przypomniał mi się Bardos z Krakowiaków i Górali Wojciecha Bogusławskiego, ten budzący przecież naszą, widzów, sympatię student wyrzucony za bramy Akademii za to, że ośmielił się być mądrzejszy od swojego profesora od elektryczności.
Można w skrócie napisać, że Bardos padł tyleż ofiarą własnej naiwności, ile kryzysu Akademii (szczególnie w dziedzinie nauk ścisłych). Sprawa „Gardzienic” bez wątpienia odkrywa także kryzys Akademii w naszym kraju, a może w ogóle kryzys moralny naszego społeczeństwa. To jest kolejny moment, kiedy upublicznienie domniemanych występków znanej osoby – tu: Wielkiego Artysty, uruchamia mechanizmy kultury przemilczenia. Tu zaliczam wszystkie złote rady piszących listy do…, w obronie…, adresowane do kobiet, które zostały pokrzywdzone: dlaczego poszłyście z tym do mediów? (a dokąd miały pójść?), dlaczego nie przyszłyście do nas, uczonych (no właśnie?!), dlaczego kalacie własne gniazdo? (od razu myślę o austriackich „kalaczach gniazda” Thomasie Bernhardzie czy Elfriede Jelinek – byleby nie kalać mitu „felix Polonia”), dlaczego po dwudziestu latach? (no może właśnie dlatego – z lęku przed tym publicznym osądem i oskarżeniami, które sypią się pod adresem oskarżycielek bez końca).
Z kilku spraw, które toczyły się na mojej macierzystej uczelni (niektóre trafiły do mediów i sądu), można wyciągać proste wnioski: ofiary czy pokrzywdzone/eni potrzebują mnóstwo czasu i odwagi, przede wszystkim wsparcia instytucjonalnego, aby doczekać się sprawiedliwości. Ale: społeczność akademicka także potrzebuje oczyszczenia i jasnego rozwiązywania takich spraw. Tak rozumiem postulat Agaty Adamieckiej-Sitek wypowiedziany podczas dyskusji zorganizowanej przez Polskie Towarzystwo Badań Teatralnych, a dotyczący stworzenia procedury postępowania w sprawach o molestowanie, przemoc czy mobbing w środowisku teatralnym. Nie zawieszenie kolejnego regulaminu na ścianie w gabinecie dyrektora, nie górne apoteozy konstytucyjnych zapisów o naszych prawach człowieka i obywatela, lecz ustanowienie instrumentów realnego rozwiązywania tych spraw.
O ile więc zgodzę się z profesorami, którzy napisali list, że stawia się ich pod wielką presją – nikt nie lubi dyskusji w sytuacji, gdy zapalona lampa świeci mu w oczy jak na przesłuchaniu – o tyle musimy to jasno powiedzieć: ta lampa będzie świecić, dopóki nie spróbujemy jako środowisko zmierzyć się krytycznie z tą sprawą.
W oświadczeniu, które przedstawili wybitni humaniści zabrakło jednego: wyrażenia gotowości do wzięcia udziału w rozmowie, dyskusji, debacie na temat „Gardzienic”. Może więcej nawet: wyrażenia zaniepokojenia (?), żalu (?), chęci wyjaśnienia wątpliwości (?) co do rys, które pojawiły się na pomniku Wielkiego Artysty.
W swoim liście szanowni panowie profesorowie bronią pomnika, który od dawna już stoi. Nie ma potrzeby go umacniać. Jeżeli stanął jednak na krzywdzie kobiet – bez pardonu przezywanych w publicznych wystąpieniach obrońców Wielkiego Artysty, to powinniśmy nim potrząsnąć. Przy czym dla mnie o wiele istotniejsze wydaje się potrząśnięcie nami samymi.
Mniej więcej w tym miejscu miał się skończyć mój felieton, kiedy wpadło mi w ręce oświadczenie prof. Leszka Kolankiewicza – rzeczowa, przemyślana, opatrzona naukowym aparatem odpowiedź na światło lampy także i jego oskarżającej. Trudno odpowiedzieć na tekst wybitnego naukowca w ramach felietonu, przeciwstawić ten pistolecik prawdziwej armacie. Tam, gdzie Kolankiewicz metodycznie wykazuje nienaganne postępowanie badacza i człowieka eksplorującego m.in. gardzienickie widowiska, trudno się wtrącać. Niepokoją mnie jednak niektóre passusy w tym oświadczeniu. Nie poruszę tematu romansu Junga z pacjentką. Warto jednak zauważyć, że jeden Jung i jedna pacjentka-kochanka-koleżanka po fachu to coś zupełnie innego niż Wielki Artysta kontra spora grupa kobiet w różnych latach funkcjonowania zespołu, wcale też nie opowiadających o romantycznych „schadzkach”. Przykład Wojciecha Eichelbergera jest równocześnie chybiony, jak i najzupełniej trafny. Przypomnijmy, że znany psychoterapeuta został oskarżony o romans z (byłą) pacjentką przez jej męża i nie skończyło się to happy endem tak jak u Junga, tylko postępowaniem przed sądem koleżeńskim Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, w którym wybitni koledzy oskarżonego wskazali na kilkanaście naruszeń kodeksu etyczno-zawodowego psychologa, których się dopuścił. Nie, nie, Eichelberger nie naruszył żadnego artykułu kodeksu karnego – to mnie właśnie zmartwiło w oświadczeniu Kolankiewicza, że warunkiem potępienia przemocy w „Gardzienicach” ma być wyrok sądowy. Jak pokazuje casus Eichelbergera, środowisko (w naszym wypadku teatralne czy teatrologiczne) może (powinno?!) potępiać nie tylko czyny bezprawne, ale także wątpliwe moralnie. Oprócz wyjaśnienia tego, co się działo w „Gardzienicach”, warto zatem podjąć dyskusję nad kodeksem etycznym w naszych środowiskach – tak rozumiem postulat Agaty Adamieckiej-Sitek, o którym wspominałem wyżej.
Rozpoczęliśmy ponadto – sprowokowaną przez kilka afer z ostatnich lat – dyskusję o teatrze zarażonym przemocą, o tym, czy teatr powinien być przestrzenią wyjętą spod prawa i reguł etycznych w imię jakichkolwiek szlachetnie brzmiących założeń ideowych. Pisze profesor Kolankiewicz: „Gdzie trening się degeneruje i przybiera kształt ostrego drylu, jak w wojsku, tam bezkarnie hula przemoc.” O tym właśnie chcemy rozmawiać. W moim pokoleniu wiele osób miało krótsze czy dłuższe doświadczenie punkowe, jak ulał pasuje do tej budzącej kontrowersje sprawy fragment starej piosenki: „Widziałem kiedyś jak czterech meneli kopało człowieka/ Nikt nic nie powiedział, nikt nic nie powiedział/ Powiedz coś!”. Otóż to, „powiedz coś!” – powiedz(my), że istnieją granice i w sztuce, i w życiu, których przekraczać nie wolno. Więcej nawet: że życie, godność człowieka, jego cielesna i duchowa kruchość mogą stanowić większą wartość niż sztuka. Prawdę mówiąc, cały fragment dotyczący domniemań Kolankiewicza, czy Gardzienice miały (mają) strukturę sekty, czy tendencje do przetworzenia swojej grupy współpracowników w sektę miał Jerzy Grotowski, to gotowy wstęp do zaproszenia na konferencję naukową, gdzie krytycznie można by się odnieść do kilku pytań: o weryfikację etosu tego nurtu teatralnego, fasadowość idei, o sekciarstwo i instytucjonalną przemoc, mechanizmy kontroli i wykluczenia, wreszcie o jakość „praktykowania humanistyki”, kiedy charyzmatyczny lider zespołu przeistacza się w seksualnego drapieżnika albo w satrapę. Czy jeszcze gorzej – w brutalnego kaprala z „ludowego” wojska, o którym Marcin Świetlicki, odwołując się do własnych doświadczeń, pisał: „Dla mnie obywatel kapral pozostanie zawsze obywatelem kapralem/ Z kapralami nie piję”.
Na koniec muszę poruszyć wątek osobisty. Leszek Kolankiewicz przywołuje między innymi przykład treningu sportowego. Otóż moja córka trenuje koszykówkę od trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jej ówczesny trener nie znał innej metody pedagogicznej niż przeraźliwe wywrzaskiwanie obelg, także przytyków osobistych. Kiedyś nakrzyczał – przy rodzicach, obcych ludziach, w czasie meczu – także na moją córkę. Poszedłem do niego i powiedziałem, żeby przestał to robić w stosunku do niej, gdyż im głośniej krzyczy, tym mniej ona – zesztywniała i sparaliżowana strachem – słyszy to, czego on się domaga. Nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi. Inni rodzice nie chodzili na rozmowy, wypisywali swoje córki, aby uchronić je przed dzikim, poniżającym wrzaskiem. Może zabrzmi to gorsząco, ale dla mnie nie ma różnicy między wrzaskiem trenera-kaprala i wielkiego Tadeusza Kantora. Myślę, że czas skończyć z tolerancją i przemilczeniem takich zachowań. Profesor Kolankiewicz ma rację, że pomnika „Gardzienic” nie sposób obalić. Ale może jednak mniej go podziwiać? Mniej wierzyć w fałszywą, zainscenizowaną communitas? Wszystkie te nieprzyjemne fakty odkrywane w coming-outach w „Dwutygodniku” i „Gazecie Wyborczej” poddane krytycznej dyskusji mogą Akademii tylko pomóc. Wszyscy to znamy: amicus Plato, sed magis amica veritas.
Zdjęcie powstało jakieś siedem lat temu na terenie Poble Espanyol w Barcelonie, pod gołym niebem rozciągają się tam budowle reprezentujące najciekawsze architektonicznie regiony Hiszpanii. Dostosowałem do obrazu „naprawdę prawdziwej” Hiszpanii fejkową minę, która jednakże oddaje realny nastrój performera znużonego łażeniem po mieście w pełnym słońcu. Upał i Barcelona inspirowały performatywne skrzywienie twarzy, które w moich felietonach postaram się przemienić w performatyczne zainteresowanie teatrami i widowiskami nie zawsze dziejącymi się na scenie teatralnej.