- Dałem się złapać na lep Pragi. Mnie zagrano praską melodię. Instynkt artysty podpowiada mi, że to świetne miejsce do pracy, mieszkają tu ciekawi ludzie, pochowani po tych suterenach, po tych zaułkach, podwórzyskach, uliczkach, resztówkach... - mówi Włodzimierz Staniewski, szef Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice w rozmowie z Romanem Pawłowskim z Gazety Wyborczej - Stołecznej.
Roman Pawłowski: W połowie lat 70. uciekł pan z Krakowa i Wrocławia na wieś pod Lublinem, aby robić tam eksperymentalny teatr. Mówił pan, że prowincja jest miejscem, skąd wychodzą najciekawsze prądy, gdzie życie jawi się w pełni. Teraz po latach wraca pan do miasta, aby w Warszawie utworzyć drugą siedzibę swego teatru. Dlaczego? Włodzimierz Staniewski: Każda przygoda ma swój określony czas. Nawet u Jazona jest powrót, a powinien był zostać w Kolchidzie. R.P.: Co się zmieniło na prowincji, że wraca pan do centrum? W.S.: - Społeczna mentalność. Prowincja znów jak za czasów PRL-u staje się rozsadnikiem parafiańszczyzny i stereotypów, które, wydawało się, dawno odrzuciliśmy. Zmienia się zresztą nie tylko prowincja - mam wrażenie, że w całym kraju następuje degrengolada aspiracji społecznych i zawężenie myślowych horyzontów. Nie myśli się w kategoriach długofalowych działań, ale doraźnych i przyziemnych. W efekcie coraz trudniej jest