„Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry w reż. Dana Jemmetta w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
„Śluby panieńskie" wyreżyserowane przez miłośnika Monty Pythona. Takiego Fredry widzowie Teatru Polskiego w Warszawie z pewnością się nie spodziewali.
Fredro jest czaderski - powiedział przed ćwierć wiekiem Grzegorz Jarzyna, realizując w TR Warszawa spektakl „Magnetyzm serc" na podstawie „Ślubów panieńskich". Tamta inscenizacja okazała się hitem, a reżyser ukrywający się wtedy pod pseudonimem Sylwia Torsh został uznany za prekursora operacji na otwartym sercu mistrza polskiej komedii. Okazało się wtedy, że można wystawiać Aleksandra Fredrę tak, by spotkania z jego twórczością nie były nudną lekcją literatury, lecz wciągającą opowieścią odnoszącą się do współczesnej wrażliwości i wyobraźni.
Jak wyglądał tamten „Magnetyzm serc"? Zaczął się klasycznie, a potem rozpędzał niczym kolejka górska. Jarzyna bowiem prowadził walkę płci przez epoki aż do naszych czasów w coraz szybszym tempie. Uznał najprawdopodobniej, że w dzisiejszym teatrze mało kto ma ochotę wsłuchiwać się w cudze rozterki duszy. By zostać dostrzeżonym, czasem trzeba krzyczeć. Na równie czaderskiego Fredrę musieliśmy poczekać do początku bieżącego sezonu, kiedy to Michał Zadara przygotował realizację „Zemsty" w Teatrze Komedia. Rzecz była bardzo współczesna i odnosiła się do dzisiejszej gangsterskiej rzeczywistości.
Teatr Polski, podobnie jak większość rodzimych scen, sięgał po sztuki Aleksandra Fredry albo z szacunku dla polskiego Moliera, albo dla honoru domu. I w pierwszym, i drugim przypadku mógł liczyć na sukces frekwencyjny, bo sale wypełniała głównie młodzież szkolna, oglądając stworzoną z pietyzmem inscenizację jednej z lektur. Epoka Fredry została zachowana w strojach, języku, manierach.
Dan Jemmett, reżyser najnowszej inscenizacji „Ślubów panieńskich", to jeden z pierwszych reżyserów ściągniętych do naszego kraju przez Andrzeja Seweryna po objęciu dyrekcji w Teatrze Polskim. Zaczął od inscenizacji Szekspira, które wywołały sporo dyskusji. Gdy Jemmetem zainteresowały się też inne polskie sceny, proponując mu realizację światowej klasyki, Seweryn podsunął mu Fredrę.
I okazało się, że nasz poczciwy polski Molier dobrze sprawdza się np. w realiach angielskich lat 70. XX wieku. Bohaterowie opowieści wpisani zostali w format popularnego sitcomu „Man About the House" i klimat filmu „Absolwent". Gdybyśmy usłyszeli w tle muzykę zespołu Simon & Garfunkel, nie byłoby żadnego zgrzytu.
Ten spektakl to przykład świetnej współpracy reżysera z aktorami, a na pierwszy plan wysuwa się bez wątpienia Sławomir Grzymkowski. Jego wuj Radost przypomina nieco wyliniałego rockandrollowca, takiego Roda Stewarta. Jego niepokorna dusza każe mu tolerować wyczyny Gustawa, choć patrzy na nie z niepokojem. Gustaw to chyba jedna z najlepszych ról, jakie zagrał w tym teatrze Maksymilian Rogacki, może dlatego, że podszedł do zadania z autoironią, której nigdy wcześnie u niego nie zaobserwowałem. Z przyjemnością ogląda się ciekawą metamorfozę z nieustępliwych feministek w marzycielki, jakie zaprezentowały Aniela Hanny Skargi i Klara Katarzyny Lis. Trudno nie wspomnieć o Pani Dobrójskiej w wykonaniu Ewy Makomaskiej czy nieśmiałym Albinie Wojciecha Siwka. Ponieważ w opowieść o Anglii z lat 70. trudno byłoby wpisać postać służącego, sceniczny Jan grany przez Antoniego Ostroucha pełni rolę ogrodnika, złotej rączki, a w chwilach wytchnienia czyta fragmenty „Sztuki obłapiania". Reżyser trzyma się tekstu Fredry, zarazem publiczność salwami śmiechu reaguje na kilka wstawek. Na przykład gdy w I akcie Gucio domaga się keczupu i w scenie finałowej, gdy Albin widzi stojącą w drzwiach niezdecydowaną Klarę i pyta: „Wchodzisz czy wychodzisz?". Dodatkową niespodzianką jest scena, kiedy bohaterowie spektaklu w ogrodzie podczas grilla w ramach kina pod chmurką oglądają fragment historycznej inscenizacji „Ślubów panieńskich" Bohdana Korzeniowskiego z Andrzejem Sewerynem w roli Gustawa.