EN

7.01.2021, 10:30 Wersja do druku

Fotografie Pana Tadeusza

fot. Adam Hawałej/PAP

Rozmowa z ADAMEM HAWAŁEJEM - fotografem, dziennikarzem

Kilka tygodni temu Sejm „przekonany o wyjątkowym znaczeniu dorobku poety, oddając hołd jego artystycznym dokonaniom", ustanowił rok 2021 Rokiem Tadeusza Różewicza.

- Bardzo się ucieszyłem. Przypominanie twórczości i postawy Tadeusza Różewicza jest niezwykle istotne.

W październiku 2021 r. będziemy obchodzić setną rocznicę urodzin wybitnego poety, dramaturga, prozaika i scenarzysty. Wzniósłby toast szampanem?

- O nie! Tylko czystą! Lubił wychylić kieliszeczek, naprawdę kieliszeczek, ale wyłącznie dobrej czystej wódki.

Przyjaźniłeś się przez wiele lat z Tadeuszem Różewiczem.

- Był normalnym, schowanym, delikatnym, szarym człowiekiem. Wrażliwy, mądry, twórczy facet. Miał swoje nieśmiertelne ciuchy - niebieską kurteczkę, kapelusik dżinsowy, krawat - zawsze trochę za długi, nie przywiązywał do tego żadnej wagi.

Jak go poznałeś?

- Przypadkowo. Byłem fotografem w Teatrze Polskim i któregoś dnia zaniosłem zdjęcia kierowniczce literackiej - Marii Dębicz. W pokoju zauważyłem siedzącego w fotelu Tadeusza Różewicza. Chciałem szybko wyjść, żeby nie przeszkadzać w rozmowie, ale pani Maria zaproponowała, bym zrobił zdjęcie poecie. Pan Tadeusz zgodził się, poprosiłem zatem, by stanął na tle dużej szafy i przy tym pierwszym zdjęciu właśnie się poznaliśmy.

A dlaczego nie było to zdjęcie Tadeusza Różewicza w fotelu?

- Bo był ustawiony pod światło, a ponadto był to potężny skórzany fotel, a pan Tadeusz nie był wysoki. W tym fotelu był wręcz maleńki i nie wyglądałby na zdjęciu dobrze. Na tle szafy wyszło bardzo proste, ale ciekawe zdjęcie, które, jak się okazało, spodobało się poecie. Po kilku dniach zadzwonił i zaproponował spotkanie. Poszliśmy na spacer do wrocławskiego parku Południowego i tak rozpoczęła się nasza wieloletnia znajomość. Coraz częściej dzwonił do mnie z propozycją spotkań.

Jak one wyglądały?

- Nie był zmotoryzowany, nie miał prawa jazdy, we Wrocławiu poruszał się tramwajami. Jak się już lepiej poznaliśmy, polubił wyjazdy do lasu bukowego pod Trzebnicą, do Wojnowic. Zawsze po powrocie z tych miejsc widziałem, że był wypoczęty, wyluzowany. Spacery były niekiedy dziwne, szliśmy kilometr milcząco, a potem rozmawialiśmy o czymś zupełnie nieistotnym. Nie dyskutowaliśmy o polityce, najczęściej były to rozmowy o rodzinie. Zawsze podkreślał, że bez żony nie byłby tym, kim jest. To ona dbała o wszelkie sprawy doczesne, on był mniej zaradny. Tadeusz Różewicz był chyba najwspanialszym człowiekiem, jakiego spotkałem w swoim życiu. Często rozmawialiśmy nie tyle o fotografii, ile o malarstwie. Różewicz był jego wielkim miłośnikiem i znawcą. Inspirował mnie, musiałem się podszkolić, bo nie chciałem, bym w jego oczach stał się kompletnym ignorantem, ale właściwie o malarstwie to wygłaszał monolog.

Rozmawialiście o poezji?

- O twórczości Różewicza słyszałem oczywiście w szkole średniej, ale zacząłem czytać, poznawać jego dzieła, a najbardziej rozwijające było to, że mogłem chodzić do teatru na próby i przedstawienia jego dramatów. Obejrzałem „Pułapkę", „Odejście głodomora", „Stara kobieta wysiaduje", „Kartotekę", „Kartotekę rozrzuconą". To było bardzo ciekawe doświadczenie.

Charakterologicznie pasowaliście do siebie?

- Nie jestem wścibski, nie podpytywałem go o osobiste sprawy. Jeśli już, to opowiadał o nich samoistnie. Przekonał się, że nie plotkuję na jego temat, byliśmy coraz bardziej związani. Niezwykły był wyjazd do Berlina na wspólne spotkanie autorskie z Günterem Grassem. Byłem z Różewiczem na jego benefisie w operze w Lipsku. W wypełnionej po brzegi sali występowała orkiestra symfoniczna, a Różewicz czytał po niemiecku swoje wiersze. W 2000 roku pojechaliśmy do Frankfurtu nad Menem na Międzynarodowe Targi Książki. Pojawiły się tam same tuzy polskiej kultury - Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Leszek Kołakowski. Miałem szczęście - mam unikalne zdjęcia, bo oprócz oficjalnych spotkań uczestniczyłem też w prywatnych rozmowach, w wieczornych spotkaniach przy kieliszku.

Tadeusz Różewicz i Olga Tokarczuk we Frankfurcie na targach książki

Mówiliście sobie po imieniu?

- Nigdy w życiu! Byliśmy bardzo blisko, ale zawsze utrzymywana była forma per pan.

Ile zdjęć zrobiłeś Różewiczowi?

- Chyba ze trzy tysiące. Zawsze miałem aparat, ale istniała między nami niepisana umowa, że jak ma mnie już dosyć jako fotografa, to wyraźnie pokazywał ręką i ja to szanowałem. Nie pytałem go nigdy, czy mogę go fotografować; jeśli uważałem, że dana sytuacja czy jego wyraz twarzy wymagają utrwalenia, to podnosiłem od razu aparat do oka.

Przyjrzyjmy się kilku zdjęciom...

- Jestem bardzo krytyczny w stosunku do swoich prac, ale niektóre zdjęcia

Pana Tadeusza lubię, a nawet kocham. To z Grassem przed wejściem na spotkanie z publicznością jest pełne dynamiki i widać na nim dwóch facetów, którzy mają sobie wiele do powiedzenia. Byli dobrymi znajomymi. Kolejne dwa zdjęcia zrobiłem w zoo, które lubił odwiedzać. Było bardzo gorąco, usiadł na ławeczce i zaproponował: „Może zrobiłby mi pan zdjęcie na tle klatki". Poprawił fryzurę, marynarkę, uniosłem aparat i zobaczyłem w starej, poniemieckiej klatce tygrysa. Różewicz nie widział przechadzającego się zwierzęcia. Dosłownie po chwili spod ławeczki wyszedł kot z podkulonym ogonem i też to szybko sfotografowałem. Gdybym chciał ustawić takie zdjęcie, to nie wiem, czy w ogóle by się udało. Kiedy zobaczył zdjęcie z tygrysem w tle, powiedział: „Ależ pan strzelił fotę". Różewicz nadal mnie fascynuje - zrobiłem mu kilka tysięcy zdjęć, w większości portrety, i na żadnym zdjęciu nie ma takiego samego wyrazu twarzy i oczu, dlatego jest w tym coś niezwykłego. On ma „coś" w oczach.

Są i zdjęcia w starym śmietniku.

- To było szaleństwo, które spotkało mnie w życiu, jeżeli chodzi o mnie - fotografa i wielkiego mistrza Różewicza. Któregoś dnia zadzwonił o 9 rano - pracowałem w ciemni, wywoływałem zdjęcia - i poprosił, bym jak najszybciej przyjechał z aparatem. Zaciekawiło mnie, bo nigdy wcześniej nie zastrzegał, bym wziął ze sobą sprzęt. W ciągu godziny byłem w jego mieszkaniu. Czekał w przedpokoju, ucharakteryzowany, dziwnie poubierany, kozaczki na nogach, jedna nogawka spodni w bucie, różne rękawiczki na dłoniach, płaszczyk, w papierowych torbach śmieci i mówi do mnie- idziemy!

Happening Mistrza Różewicza?

- Dokładnie tak to odbierałem. Wszedł do osiedlowego śmietnika, grzebał w starych metalowych kubłach, rozrzucał odpadki i wreszcie po pewnym czasie usiadł na pobliskiej ławeczce i zaczął się z tego śmiać. Nic nie mówił, niczego nie tłumaczył. Wielokrotnie wcześniej sygnalizował, że śmieci zaleją nasz świat. Wręcz twierdził, że przyjdzie taki czas, że nie będziemy mogli sobie z tym poradzić. Chyba dlatego urządził taki spektakl, którego byłem rejestratorem. On w tym śmietniku wyglądał jak menel, świadomie zagrał rolę grzebiącego w nieczystościach. Interpretować to można różnie. Szczególnie ciekawe jest to zdjęcie, na którym za stojącym Różewiczem pojawia się kobieta z wózkiem.

Pojawiły się inne pomysły na uliczne spektakle?

- Był zafascynowany postacią papieża Jana XXIII. Zaczęliśmy utrwalanie plastycznego happeningu „Jan XXIII i puszka coca-coli". Mam chyba tylko 5 zdjęć. Na spacerze na Ostrowie Tumskim poprosił, bym wszedł do sklepu i kupił puszkę coca-coli. Postawił ją na murku, sam stanął odwrócony plecami, a dopiero za nim był, podobno najbrzydszy na świecie, pomnik Jana XXIII. Jak zwykle niewiele mówił o pomyśle, stwierdził tylko, że był to najbardziej prostolinijnie myślący papież. Nie wiem, co się urodziło w jego głowie, dlaczego puszka napoju. Pomysł został tylko zasygnalizowany. Dokumentalnie nie został, niestety, skończony.

- Miał podobno dystans i duże poczucie humoru.

- Ogromne. Podczas jednego ze spacerów na ulicy Stare Jatki we Wrocławiu położył się przy pomniku „Ku czci Zwierząt Rzeźnych" i wziął się za łby z kozłem. Cały Różewicz! Jedno z ostatnich zdjęć wykonałem w Teatrze Współczesnym podczas próby generalnej „Białego małżeństwa". Pan Tadeusz po przywitaniu szepnął żartobliwie: „Panie Adamie, tylko niech mnie pan od tyłu nie fotografuje, żeby nie było widać mojej łysiny".

Rozmawialiście kiedyś na temat Literackiej Nagrody Nobla?

- Nigdy, nawet pół słowa nie pisnął na ten temat. Dla mnie zawsze był, jest i będzie - jak to ktoś trafnie określił - Noblistą bez Nobla.

Tytuł oryginalny

Noblista bez Nobla

Źródło:

Tygodnik Angora Nr 2/10-01-21 T. /

Autor:

Tomasz Zimoch