„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Adama Sajnuka. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Akt 1. - to szkoła, do której trafia 30-letni Józio (Łukasz Kaczmarek), wprowadzony doń przez trudnego do zniesienia w swojej progresywności Pimkę (Adam Krawczuk). Szkoła dzieli się na dwa obozy – jak pamiętamy – na stronników chłopiąt pod wodzą Miętusa (Mariusz Galilejczyk) i – ich przeciwników, na czele z kujonem Syfonem (Maciej Karbowski). Nie mogło oczywiście zabraknąć lekcji o Słowackim, na której Gałkiewicz (Kornel Sadowski) postponuje geniusz poety, mamy także scenę gwałtu przez uszy na Syfonie, a inkryminowana w tymże gwałcie dupa (pardon my French) pojawi się na zakończenie tegoż 1. aktu w rozmiarze zgoła niemetaforycznym. Akt 2. – to głównie józiowa stancja u Młodziakowych, jest tylko mamcia (Aleksandra Wojtysiak) i córusia (Klaudia Cygoń-Majchrowska), Zutę ogarniętą obsesją wyglądu Joanna bardzo wspiera, próbując jej nieba uchylić, choć pytanie – na ile tak naprawdę jest postępowa, zwłaszcza, że zrobi się naprawdę zabawnie, kiedy juniorkę odwiedzi dwóch adoratorów jednocześnie.
Na podstawie wcale przecież nie aż tak bardzo łatwej prozy reżyser wraz z zespołem stworzyli porywający hip-hopowy - właściwie - moralitet, który nie tylko „wziął” młodą widownię za twarz (byłem na spektaklu o 11.00), który był - może ździebko krzywym, ale nie aż tak - lustrem odbijającym ich codzienność, który wreszcie – mimo pewnego okrucieństwa wobec uzależnionego od swojej komórki widza w scenie obiadu Józia, Pimki i Młodziakowych - nagrodziła rzęsistymi brawami. Daj Boże więcej takich spektakli „dla szkół”.
Szkoda tylko, że po bloku premierowym Ferdydurke wraca na afisz dopiero w marcu. Tak, w marcu. Cóż, polityka repertuarowa jest także polityką, a ta – jak wiadomo – nie jest przesadnie przewidywalna.