Kiedy określenie "teatr mieszczański" stało się obelgą? Już za Craiga? Za Brechta i Artauda? W propagandzie doktrynalnego socrealizmu? W czasach burzy i naporu kultury alternatywnej z lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych? - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.
Zaprzyjaźniony scenograf jest osobą w swoim fachu wybitną, autorem wielu dzieł scenicznych najwyższych lotów, ma już swoje poczesne miejsce w dziejach współczesnego teatru. Jego kreacyjny talent i silna osobowość nieraz współdecydowały o kształcie i sensie przygotowywanych spektakli. Od samego początku związał się z teatrem nowoczesnym, awangardowym, progresywnym, poszukującym. Choć bez przesady, nie jest żadnym fundamentalistą. Bez zbytnich oporów pracuje także z reżyserami dalekimi od awangardy, wiele spektakli podpisanych jego nazwiskiem to po prostu lepsze czy gorsze "przedstawienia środka". Otóż twórca ten, dowiedziawszy się, w jakim teatrze od pewnego czasu pobieram gażę kierownika literackiego, prychnął lekceważąco: ach, znowu ten mieszczański teatr! Przyjemne to nie było. Oznaczało przecież, że kto pracuje w mieszczańskim teatrze, z góry skazuje się na gorsze towarzystwo. Zadawanie się z mieszczańskim teatrem - na to wyglądało -