„Hamlet" wg scenar. Konrada Sierzputowskiego w reż. Cezarego Tomaszewskiego w Teatrze Polskim im. H. Konieczki w Bydgoszczy. Pisze Hanna Gęba z Nowej Siły Krytycznej.
Jak wykreować postaci, jaką formę powinien przybrać spektakl, w jakich realiach umieścić dramat – to nie koniec dylematów twórcy, który adaptuje klasykę i to z ambicją bycia nowatorskim albo chociaż intrygującym. Cezary Tomaszewski przyjął wobec „Hamleta” strategię zdystansowania. Nie tylko do gatunku, uchylił się także od tych kluczowych wyborów. Zrobił z tragedii farsę, dzięki czemu nie musiał mierzyć się z tekstem i jego tradycją krytyczno-teatralną. Przedstawienie w Teatrze Polskim w Bydgoszczy trudno potraktować jako adaptację dzieła Williama Shakespeare’a, jest to raczej „wariacja na temat”.
Zmiana konwencji dramatycznej jest dość częstą praktyką reżyserską, także jeśli chodzi o dzieła tego autora. Najlepszym przykładem jest chyba „Sen nocy letniej”, który po przełomowym eseju Jana Kotta na temat mrocznego pożądania w tej sztuce, w części wystawień stracił komediową lekkość. Decyzję Tomaszewskiego odebrałam raczej jako unik i brak oryginalnego pomysłu.
Spektakl składa się z trzech części, dosyć luźno ze sobą związanych. Pierwsza z nich ukazuję wyobrażenie o scenie elżbietańskiej. Namalowane na podłodze deski układają się w prostokąt, wyraźnie pokazując granice sceny. Aktorzy ubrani są w kunsztowne stroje, Natalia Mleczak wyraźnie inspirowała się stylem epoki. Zanim rozpocznie się „Hamlet”, aktor pełniący funkcję „narratora” zdradza kulisy powstawania spektaklu, przedstawia każdego wykonawcę z imienia i nazwiska oraz z roli. Chociaż widzimy kobiety i mężczyzn, padają wyłącznie męskie imiona i nazwiska aktorów elżbietańskich jako żart z ówczesnego teatru, w którym nie grały kobiety. Wywoływani aktorzy prezentują się widowni poprzez obsceniczne gesty (na przykład wskazanie na członka) i głupawe miny. Przypomina to rubaszne komedie popularne w czasach Shakespeare’a a nie prolog opowieści o dylematach duńskiego księcia. Aktorzy biegają po scenie i w umownych kulisach popijają trunki, śmieją się z własnych żartów. Klaudiusz nie jest ani zatroskanym o losy państwa władcą, ani bezwzględnym tyranem, tylko obłapiającym wszystkich po kolei „wujaszkiem”. Reakcje Gertrudy ograniczają się do głupawego chichotu. Ofelia to nastolatka z rozbuchanym libido, co chętnie wykorzystuje Laertes. Wszystkie postaci (poza tytułową) wypowiadają kwestie po polsku z akcentem mającym przypominać angielski. Pomysł ten wzbudził trochę śmiechu na widowni, ale szybko się wyczerpał. Maniera zmieniania każdego „o” na „oł” stała się denerwująca, dystansowała bohaterów od widzów. To za mało jako pomysł na postaci.
Jedyną osobą traktowaną w tej farsowej konwencji poważnie jest Hamlet grany przez najstarszego aktora w obsadzie (Marian Jaskulski). On jako jedyny mówi normalnie, nie przybiera głupich min, nie uczestniczy w gagach, ani nie popija nic za kulisami. W przeciwieństwie do sztuki, w której to księcia ogrania szaleństwo, tutaj on jako jedyny zachowuje zdrowy rozsądek, podczas gdy wszyscy wokół niego popadają w obłęd. W adaptacji Tomaszewskiego jednak ciągle widzimy teatr w teatrze. Marian Jaskulski ma tu podwójną rolę – jest nie tylko samym Hamletem, ale także Burbagem, jednym z najbardziej znanych aktorów elżbietańskich współpracujący z samym Williamem Shakespeare’em. Tomaszewski z pierwszego wystawienia „Hamleta” czyni mit: aktor odgrywający główną rolę znika zaraz po monologu „Być albo nie być”. Burbage wychodzi i nie wraca. Pozostałe postaci zastanawiają się, jak zakończyć „Hamleta” bez Hamleta. Namyślanie się nie trwa długo, spektakl zamyka kolejny gag.
Druga część przedstawienia to autokomentarz do współczesnych przesłuchań aktorskich. W jury zasiada rozkrzyczany reżyser, u jego boku ojciec Hamleta. Aktorzy odgrywających przed chwilą rolę w elżbietańskim przedstawieniu zdjęli kostiumy za widocznymi „kulisami”, tylko odtwórczyni roli Ducha pozostała w zbroi oraz koronie cierniowej. Świetny pomysł, żeby ojciec Hamleta uczestniczył w przesłuchaniu pretendentów do roli syna, nie został przez Tomaszewskiego rozwinięty. Aktorka w przebraniu Hamleta seniora została pozbawioną charakteru asystentką reżysera-tyrana. A można było na przykład ukazać spory między wykonawcą przygotowywanego przedstawienia a ojcem głównego bohatera. Przez dwa spojrzenia na postać księcia można by pokazać ewolucję w myśleniu Hamleta seniora. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Bydgoska obsada wciela się tym razem w samych siebie, tyle że startujących w castingu do roli księcia. Przesłuchania są kuriozalne. Aktorzy niby cytują monologi Hamleta, ale przede wszystkim sprawdzana jest ich sprawność fizyczna i gotowość do wykonywania absurdalnych poleceń reżysera-despoty.
Komentarz do sytuacji współczesnych polskich aktorów, chociaż zabawny, jest bardzo gorzki, bo niezupełnie fikcyjny. Ta część spektaklu powstała na podstawie wydarzeń, które miały miejsce podczas castingu do roli Hamleta, według relacji Jana Kowalewskiego. Przed udawanym przesłuchaniem aktorzy Teatru Polskiego przedstawiają się swoimi imionami, przywołują ukończone szkoły i doświadczenia sceniczne, popisują się tym, co potrafią najlepiej. Fikcja miesza się z prawdą, ale niestety ani jedna, ani druga nie jest na tyle wyrazista, żeby ukierunkować emocje widzów. Ponadto takie wykorzystanie „Hamleta” jest już znane w polskim teatrze (wystarczy przywołać chociażby „H.” Jana Klaty lub „Casting” z Teatru Collegium Nobilium), tak że nihil novi.
Ostania część hamletopodobnego tryptyku to całkowity odlot. Zbuntowani aktorzy przenoszą się do wymiaru, w którym wszystko zawieszone jest między bytem a niebytem. W tym momencie najbardziej objawia się rola surrealistycznej scenografii stworzonej przez Natalię Mleczak. Poza namalowanymi deskami, na scenie zobaczymy także zieloną trawę i gigantyczną czaszkę. Na ścianach widać fioletowy zamek, jakby przeznaczony do oglądania przez okulary 3D. Kampowe przetworzenie „Hamleta” tworzyą wreszcie własną, posthamletową rzeczywistość. Obsada wciela się teraz w doszłych i niedoszłych Hamletów. Mówią cichymi, ale wysokimi głosikami, jakby nałykali się helu. Ich mistrzem jest zaginiony podczas premiery „Hamleta” Burbage, który wybudza się z głębokiego snu. Gdyby ta część była kontynuacją opowieści o losie współczesnego aktora, całość byłaby spójniejsza. Tomaszewski chciał jednak nadać przedstawieniu większego rozmachu i próbował wpisać to doświadczenie rodem z eksperymentu Schrödingera (zamknięty w pudełku potraktowany gazem kot jest jednocześnie żywy i martwy) w egzystencje człowieka, zmęczonego wyborami, jakie oferuje późny kapitalizm.
Czasem mniej znaczy więcej – tak mogę podsumować bydgoski spektakl. Należy jednak przyznać twórcom, że momentami udało im się rozśmieszyć widownię. Do „Hamleta” naprawdę nie trzeba podchodzić z namaszczeniem, ale warto z pomysłem trochę bardziej przemyślanym niż śmieszkowata postmodernistyczna papka.
***
Hanna Gęba – studentka Artes Liberales i Sztuki Pisania na Uniwersytecie Warszawskim. Członkini Polskiego Towarzystwa Szekspirowskiego. Miłośniczka teatru (w szczególności musicali oraz adaptacji sztuk Stradfordczyka), literatury i krytyki feministycznej.