EN

30.01.2023, 12:27 Wersja do druku

Fakty i wartości

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły w reż. autora, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.

fot. Klaudyna Schubert / mat. teatru

Umieranie ojca… Zapis przeżycia, wysłowienie niewypowiadalnej traumy, wreszcie teatralizacja emocji. Ta próba opowiedzenia o doświadczeniu wydaje się zrazu rozgrywać w przestrzeni intymnej, aż do połowy przedstawienia konfrontujemy się bowiem z kolejnymi etapami postępującej choroby, o której od początku wiadomo, że prowadzi do coraz większego cierpienia, a w końcu do rychłej śmierci. Śmierć następuje faktycznie i obiektywnie po kilku miesiącach, ale w czasie prywatnym rozciąga się niemal w nieskończoność. Towarzysząc umieraniu bliskiej nam osoby, doświadczamy bowiem spotkania dwóch rzeczywistości, boleśnie ze sobą zetkniętych i nie mniej dotkliwie od siebie oddzielonych: rzeczywistości nieprzenikalnej osoby i rzeczywistości rzeczy widzialnych, które dzielimy z innymi. Możemy o śmierci mówić, choć nie da się wypowiedzieć umierania, bo śmierć łączy nas w jakiejś wspólnej całości, która najwyraźniej obejmuje również życie. Nie ma to nic wspólnego z wiarą, nie zależy od wyznawanych wartości, to fakty, fakty, fakty… W nieskończoność mnożąca się tautologia doświadczeń pozbawionych znaczenia, a przecież nasyconych sensem, który jednakowoż nie syci głodu poznania i nie koi bólu. Sens, jak dym, meandrycznie zmierza ku górze, dla jednych ku niebu, dla innych ku nicości. To zawsze ten sam sens, różnie tylko jawią się nam kształty, które przybiera – tam, nad głowami. Może dlatego w najbardziej fundamentalnych doświadczeniach wyczuwamy pod sobą wspólną płaszczyznę naszych nieporozumień.

„Fakty, nie wartości”, powtarza wielokrotnie protagonista żałobnej dramy. Ale czy świat przeżywany faktycznie dzieli się na takie nieprzystające do siebie połówki? Jak objawia nam się ten „fakt”, że on lub ona, którzy byli z nami, nie są już, a jednak są? Co właściwie jest tu faktem, jeśli nie wartość żywej obecności ukochanego/ukochanej? Wartość, której fenomenem jest fakt – żalu, tęsknoty, braku. Czy może być obiektem pragnienia coś, co nie jawi nam się jako wartość? A nawet jeśli nie „nam”, to przynajmniej „mnie”… Przeżywanie śmierci najbliższej mi osoby uobecnia tajemnicę jej współistnienia ze mną i we mnie, tajemnicę istnienia w czymś przekraczającym jednostkowość. Ale odsłania tajemnicę właśnie, tajemnicę w jej istocie, tajność i nic więcej, nic dodane do pustki braku. Na ową bezsilność wobec niewiedzy i niemocy można zareagować nadzieją lub frustracją – obie są świadectwem realności życia, które rozciąga się poza monadą jednostki. Czy to będzie metafizyczna Nieskończoność, czy biologiczna Kontynuacja, na ową Zagranicę reagujemy tym samym ludzkim skowytem. To, co następuje później, to już tylko, to już znowu – gra interpretacji, z której składa się współżycie. Każdy wszak umiera w nieodsłanialnej samotności, ale umiera zarazem dla innych, a więc umiera w nich, w żyjących z nim w trakcie umierania i żyjących z pamięcią o nim po nim. Czy fakt życia nie odsłania nam się wówczas jako wartość raczej niż realność?

fot. Klaudyna Schubert / mat. teatru

Cierpienia człowieka chorego na raka trzustki nie da się wypowiedzieć ani zobrazować. Można za to, a nawet poniekąd trzeba, bo wewnętrzne parcie jest nieodparte, wystawić na ekran języka i sceny ból towarzyszenia temu doznaniu, ból kochających, a przeto nieuchronnie współcierpiących. Pytanie: po co próbować, nie zawiera w sobie nawet możliwości odpowiedzi, bo żałoba, podobnie jak sztuka, jest bezinteresowna. Najpewniej więc chodzi o to, żeby sobie przedstawić to, co właściwie dzieje się ze światem, który na takie cierpienie przyzwala i temu cierpieniu nie pozwala sprostać. Przedstawić sobie coś niemożliwego do zobaczenia, żeby znaleźć w sobie siłę na dalsze szukanie, pytanie, wysławianie… Spektakl rozwija się wedle takiej właśnie dramaturgii żalu. To dramaturgia odtworzenia drogi wiodącej ku początkom, bo dopiero teraz, kiedy nastąpił koniec, wiemy na pewno, że jakiś początek być musiał, że gdzieś i kiedyś moje „ja” związało się z „ty” pod postacią taty, mamy, babci, dziadka. Śmierć kogoś bliskiego jest jak amputacja kończyny, o której dopiero teraz dowiaduję się, że ją miałem. Rodzina przedłuża mnie w czasie, rozplenia w przestrzeni na innych. W rodzinie człowiek zwielokrotnia się na człowieczeństwo, wrasta w ludzkość. Opowieść o umieraniu pana Marka Pakuły nie mogła więc być czymś innym niż zapisem tego procesu – urodzin rodziny w łonie jednost

Spektaklowe wypominki od początku przybierają formę dziennika osobistego jako rodzinnej kroniki. Szkoda, że autor nie pociągnął tego wątku, że nie uczynił z niego tematu. Jak się później okaże, nie pierwszy raz będę miał do niego pretensje o ten brak lodowatego dystansu, na jaki zdobyć się potrafi, najboleśniej nawet doświadczony, wybitny artysta… A przecież początkowa intymność przekracza swój horyzont, dociera nieuchronnie do otoczenia jednostek, zagarnia kolejne kręgi: rodzinny, sąsiedzki, społeczny, polityczny. Skąpe komentarze do „faktów”, które skrupulatnie notuje autor, odsłaniają konieczność gestu „wartościowania” osób i sytuacji. Inni przestają być anonimowi, to oni mi pomagają lub przeszkadzają, mogę się na nich oprzeć lub ich obwinić. Fakty pozbawione fenomenalnej aury wartości nie docierają do ludzkiego doświadczenia. Czy zatem fakty jawią się nam jedynie w kształtach, które sugerują sensy? A może to sens poprzedza rzeczywistość, umożliwiając jej zajęcie miejsca w naszej świadomości? Mniej więcej od połowy dwugodzinnego seansu zwierzeń intymność ustępuje miejsca uniwersalności, uczucia przekształcają się w ekspresje, a te w manifestację poglądów. I chociaż w epilogu pojawi się seria rodzinnych zdjęć taty, cofanych aż do czasów, kiedy to on sam był dzieckiem, to jednak odnoszę wrażenie, że przesłanie ideowe mimowolnie zdominowało przekaz osobisty. A może nie „mimowolnie”, może właśnie intencjonalnie?

Przyznam, że do nowohuckiej Łaźni Nowej wybierałem się z duszą na ramieniu. Książkę Mateusza Pakuły przeczytałem bowiem wcześniej…, i tylko dlatego, że właśnie w tym czasie na raka trzustki umierała moja mama. Znając wydawnicze zapowiedzi, wiedziałem, że nie znajdę w niej pocieszenia, chciałem jednak znaleźć w niej przewodnika, a potem partnera, choćby polemicznego. Znalazłem opis podobnych przeżyć, ale wyciągnąłem z nich skrajnie odmienne wnioski. Wspominam o tym jedynie dlatego, żeby czytelnika, ale i samego siebie ostrzec przed nieuchronną subiektywnością mojego odbioru krakowskiego spektaklu.

Rzecz rozgrywa się w typowej dla Pakuły poetyce „siedzimy na krzesełku i mówimy do widowni”. Nie jestem entuzjastą takiego teatru. Niemniej przedstawienie uważam za udane w swojej klasie, świetnie skomponowane dramaturgicznie, znakomicie zagrane, dopracowane w każdym calu. To skoncentrowany w kameralny poemat chaos emocji, jakie przeżywa każdy, kto doświadczył straty. Na scenie widzimy pięciu panów w czarnych garniturach, w tym jeden przy instrumencie klawiszowym, reszta na krzesłach, z których podnoszą się z rzadka, za to nie bez przyczyny. Jeden z nich to wyraźnie alter ego autora i zarazem bohatera opowieści, pozostali odgrywają role członków jego rodziny, lekarzy, pracowników firmy pogrzebowej. Owe krótkotrwałe wcielenia przyjmują najczęściej postać parodii, ograniczają się do epizodów, zaś aktorzy nie wchodzą w role, lecz wstępują niejako na scenę pamięci narratora, co powoduje, że w zasadzie wszyscy są tą samą Pamięcią, membraną zbierającą wrażenia, zbiorem odłamków bezgranicznej całości. Prowadzeni pewną ręką, ani na chwilę nie tracą równowagi między wcieleniem a relacjonowaniem przeżyć. Chcąc nie chcąc na scenie widzimy więc samych mężczyzn, a kobiety istnieją jako męskie przeżywanie kobiecej wrażliwości. Pomysł dramaturga sprawdza się artystycznie znakomicie, bo jest do bólu uczciwy. Umarł przecież ojciec, umarł synowi i jego bratu. Ten ostatni, jak dowiadujemy się z programu, też siedzi na scenie, bo to on właśnie towarzyszy aktorom swoją na żywo wykonywaną muzyką. W pewnym sensie jest to więc również opowieść o męskości, chociaż ten wątek nie zostanie rozwinięty w komentarzach. A szkoda, bo może wówczas udałoby się wyjść poza napięcie między ekspresją a manifestacją w jakąś boczną, a znaczącą uliczkę refleksji. Męskość pozostanie jednak podskórnym nurtem spektaklu, atoli w formie krytyki jej stereotypów, czyli jednoznacznie. Męskość brutalna wcieli się w postać gburowatego ordynatora, męskość empatyczna w postać opiekuńczego syna. Przedmiotem drwiny będzie za to tradycyjna kobieta: uprzykrzająca wszystkim życie egotyczna babcia i dewocyjna szwagierka, którym przeciwstawi autor partnerską żonę-przyjaciółkę i oddaną żonę-matkę. Ten krąg rodzinny zawiera się w kręgu społecznym. I to on w końcu okaże się przedmiotem ataków, wywiedzionych z frustracji ciosów, a wreszcie jawnie politycznych oskarżeń.

fot. Klaudyna Schubert

Na samym wierzchołku tej góry pretensji do świata (że nie jest tym światem, do którego dążą utopijne marzenia o społeczeństwie tolerancyjnym, egalitarnym, empatycznym i litościwym) znajduje się oczywiście Kościół katolicki, podręczny kozioł ofiarny naszych czasów. Bohater udramatyzowanego lamentu ma bowiem nieszczęście żyć w kraju bezdusznych dewotów, ci zaś w imię fantazmatów o istnieniu Boga, który jest, jak wiadomo, fikcyjną „wartością”, a nie zafiksowanym w realiach „faktem”, kierują się złą wolą, uprzedzeniami albo niedojrzałością i dlatego zabraniają eutanazji, a przy tym również odmawiają prawa do życia homoseksualistom oraz ich adoptowanym dzieciom. Do tego grona należą też najbliżsi autora, co jakoś tłumaczy mi jego zajadłość. Będąc po lekturze książki, żywiłem cichą nadzieję, że zawarte w niej bluzgi nienawiści i wulgaryzmy nie pojawią się w spektaklu, liczyłem na to, że autor znajdzie w sobie dystans do owych, usprawiedliwionych w jakimś sensie bezpośredniością przeżycia, reakcji. Nic z tego. „Mowa nienawiści” to termin zarezerwowany dla ciemnego ludu, który głosuje na fanatycznych polityków, dla oświeconych te same słowa to szczery wyraz szlachetnych uczuć. Rezonans u publiki znajdzie się bez wątpienia, kogóż bowiem nie rozbawi księżulo gejowsko balansujący biodrami i chwytający za krocze, kogóż nie oburzy bezduszne państwo, wydające pandemiczne zakazy skierowane przeciw wrażliwej, kochającej się rodzinie. Przeciwnicy tej świeckiej, pozbawionej złudzeń moralności nie tylko przecież nie mają racji, oni w ogóle nie powinni mieć głosu. Niby znamy to do znudzenia. A przecież nie przestaje mnie to zadziwiać – w samym środku bólu, w samym gnieździe rodzinnej czułości agresywne wykluczenie. Nie czuję się zraniony, czuję się odepchnięty.

Dlaczego nie zabiłeś swojego ojca, skoro on sam o to prosił, skoro ty sam wydajesz się do słuszności takiego czynu przekonany? Czy dlatego, że zakazuje tego prawo? Czy dlatego, że nie miałeś odwagi? Zdecydować? Ponieść konsekwencji? Psychicznych, czy jednak moralnych? Żałuję, że dramat Mateusza Pakuły nie zaczyna się od takich pytań, żałuję, że kończy się ucieczką od ryzyka odpowiedzi na nie. Ale przecież nie mogło być inaczej, bo dramat to jednak spór równorzędnych racji, a nie dramatyczne krzyki z krzesełka w stronę krzesełek. Charakterystyczne, że w monologu rozpisanym na głosy nie pojawiają się głosy [te] zawierające osobiste przemyślenia, zastępują je subiektywne emocje i cytaty z modnych autorytetów nowoczesnej nauki, czy to socjobiologii, czy to biosocjologii. Owe złotouste opinie mają tu status mądrości, który nie przysługuje poglądom ani partnerów dyskusji, ani tradycyjnych filozofów. Genetyka głosi prawdę, Metafizyka fantazmaty, a nad całością dominuje Tolerancja, czyli z góry założony rezultat pseudodebaty. W sztuce perswazji rozstrzygnięcia poprzedzają dylematy. Sztuka traci wówczas wartość faktu na rzecz fikcji jedynie akceptowalnego obrazu świata; fikcji, która ma ambicję realnej władzy nad sumieniami.

A przecież dla refleksyjnej kondycji ludzkiego bytowania nie ma twardszego faktu niż nieustanne pytanie o wartość, czyli o jakość egzystencji, o motywację codziennych wyborów. Dlaczego nie zabiłeś swojego ojca? Dlaczego chciałeś, żeby ktoś inny za ciebie stał się mordercą? Dlaczego wolałbyś za ten czyn komuś zapłacić, zamiast bez żalu stanąć przed lustrem, z którego patrzyłyby na ciebie jego oczy? Dlaczego domagasz się od nas, stanowiących prawo i podlegających jego wyrokom, żebyśmy wyręczyli cię w spełnieniu ostatniego życzenia tego, którego kochasz? Co cię powstrzymuje? Jak się nazywa to coś, czego zniesienia domaga się twoja racjonalność? Może w tym miejscu zaczęłaby się właściwa opowieść o męskości, bo zaczęłoby się ględzenie o wartościach? Na przykład o wolności, odwadze, dojrzałości…

Zamiast ględzenia o wartościach poględźmy więc sobie o faktach. Żółta skóra, chude ciało, śmierdzące rzygowiny. Mamy się przestraszyć? Bo jakże inaczej można przejąć się fizycznym cierpieniem? Opowiedziane na chłodno, wystarczy za tragedię? Wystarczy mi pokazać: „to i ciebie mogłoby spotkać”, żeby mnie dreszcz przeszedł? Wystarczy. Pytanie o sens, o wartość, o powinność zmieniliśmy w apoteozę poczucia wstydu, w ekstazę odrazy, w apologię lamentu nad własną niemocą. Atawistyczny lęk przed Naturą naszego człowieczeństwa stał się jedynie dostępną nam formą kontaktu z Tajemnicą, choćby ta była tylko wieczną Niewiedzą. Jakiekolwiek wyjście poza fizjologię byłoby estetycznym nadużyciem, przebrzmiałym patosem minionej mitologii. W naszych wygodnych, czystych mieszkankach najdrobniejszy dyskomfort przeraża nas bardziej niż naszych prymitywnych przodków straszyła wizja piekielnego ognia. Tragedią na mieszczańską miarę nie będzie już nawet kredyt na paskarskich warunkach (Ibsen), nie będzie zdrada małżeńska (Strindberg), nie będzie beznadzieja codzienności (Beckett), będzie zwyczajny, nagi strach przed trudem wegetacji. Jaki z tego zrobić teatr? Krzesełko naprzeciw krzesełka, obnażanie ciała do nagiego mięsa.

Faceci w czerni siedzą na tle wężowych czarnych rur znanych nam jako zjeżdżalnie w akwaparkach. Z programu do spektakl dowiedziałem się, że ojciec autora projektował takie obiekty rozrywki. Ale przyznam, że metaforyczna interpretacja scenografii autorstwa Justyny Elminowskiej nasunęła mi się zanim dotarło do mnie skąd znam te kształty. Czarne korytarze ludzkich trzewi, jakiś labirynt cielesnego życia. Stamtąd wylatują niestrawione resztki naszej egzystencji, tam kryją się nasze instynkty. Tam wegetuje człowieczość, która jak każda materia ulega w końcu rozpadowi. Pomiędzy nimi biały krąg ekranu, na nim twarze, oczy, wizerunki osób. Materia i pamięć są więc niby jednym „ja”, a przecież działają inaczej – ta pierwsza to fakty, ta druga to projekcje; obie jednak trwają jedynie chwilowo, w nieugruntowanej percepcji jednostek, które co najwyżej mogą wymieniać się wrażeniami, ufając, że odnoszą się one do czegoś im wspólnego. Co to jest? Czy to ten ambient dobiegający z głośników? Czy światło cudownie zmieniające emocjonalne środowisko? Czy sensy momentalnie wypełniające bełkot mowy? Czy może jednak to jest to, co zabrania i nakazuje nam zachowywać się wobec siebie tak, a nie inaczej? Czy ten fakt nie ma aby postaci wartości?

Jedynym odmiennym nieco od jednolitej całości elementem scenografii okazuje się palma w doniczce. Stoi sobie z boku, jak niemy świadek, jak wyrzut sumienia, jak bezduszny sędzia. Może to kwiatek zasadzony bezmyślnie w urzędzie, którym jest świat międzyludzkich praw, a może drzewko z egzotycznej ziemi obiecanej zapomnianym przodkom albo śmieszna alegoria rajskiej jabłonki. Nie wiem, ani aktorzy, ani tekst nie odnoszą się do tego naturalnego tworu w sztucznym świecie teatru. Coś tam sobie kwitnie, coś żyje obok nas, coś nie ustaje w trwaniu. Wart pielęgnowania fakt?

Źródło:


Link do źródła

Autor:

Artur Grabowski

Data publikacji oryginału:

26.01.2023