„Sędziowie” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Pisze Kamila Kasprzak-Bartkowiak w portalu Kultura u Podstaw.
Z dobrą klasyką bywa jak z winem, które mimo upływu lat nie traci swej wartości, a często dzięki współczesnym interpretacjom wręcz zyskuje. „Sędziowie” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Anny Augustynowicz zdają się tu niestety napojem zwietrzałym, który ratuje jedynie szlachetna barwa.
To już trzecia premiera w obecnym sezonie artystycznym w gnieźnieńskim Teatrze im. Aleksandra Fredry, który jak wspomniałam przy okazji recenzji „Miłej robótki” Agnieszki Jakimiak, nie zwalnia tempa i ma ambicję tworzenia spektakli dla bardzo różnej publiczności.
Jednak nie mam pewności, czy ukończeni w 1907 roku, czyli tuż przed śmiercią Wyspiańskiego „Sędziowie” poruszą obecnie wielu widzów, tym bardziej że moralizowanie i „stary porządek” to dziś często cyniczna zagrywka prawicy wobec coraz bardziej zsekularyzowanego i późnokapitalistycznego społeczeństwa we współczesnej Polsce.
Oczywiście nie chodzi tu również o pochwałę prostackiej formuły „Hulaj dusza, Boga nie ma”, ale raczej o szerszą i bardziej współczesną interpretację.
Dramat nie tak współczesny…
Co więcej, nie pomagają tu słowa samej reżyserki, która pisze: „Badamy tragiczny konflikt, sprzeczność między prawem stanowionym a prawem moralnym. Współczesność utworu Wyspiańskiego tkwi w tej przestrzeni „poza-czasem”, kiedy, jak to ma miejsce dziś, „prawo jest zawieszone na kołku”, kiedy w zależności od interesu politycznego wolno je naginać do jednej sytuacji”.
Wspomniany konflikt bowiem trudno dostrzec, bo przez większość spektaklu oglądamy tylko jego część, czyli moralne refleksje winnych i niewinnych bohaterów, zaś „prawo stanowione” zdaje się równie epizodyczne i niewyraźne jak pojawiający się na samym końcu sędziowie.
Podobnie słabo wypada też owa przestrzeń „poza-czasem”, bo w jaki sposób może ona być „poza”, jeśli jest uniwersum żydowskiej społeczności; nacji, których praktycznie nie ma w dzisiejszej Polsce?
I wreszcie całkiem nietrafione zdaje się mówienie o „prawie zawieszonym na kołku”, które zależne ma być od interesu politycznego, gdyż tak jak mało widzimy tytułowych sędziów, tak samo trudno zobaczyć te zależności. Już bowiem sam Wyspiański, kończąc dramat, nie uznawał wyroku, jaki ostatecznie zapadł, ponieważ nie chciał burzyć kompozycji swego dzieła, dla którego przecież ważniejsze było pozaziemskie, boskie prawo.
Aktorzy się bronią
Jaką zatem historię oglądamy na scenie? Inspiracją do napisania „Sędziów” stało się autentyczne zabójstwo służącej Jewdochy Abramczuk, która była w siódmym miesiącu ciąży i zginęła od strzału w głowę. Zbrodnia ta miała miejsce we wsi Jabłonica pod Stanisławowem w ówczesnej Galicji w 1899 roku i został o nią oskarżony młody Żyd Natan Marmorosz, syn majętnego Samuela, który miał romans z dziewczyną.
Jednakże podejrzanego nie udało się złapać na gorącym uczynku, co zapewne miało znaczenie dla śledztwa i przeprowadzonej po roku rozprawy, w trakcie której Natan został uniewinniony.
Natomiast w dramacie jest to postać jednoznacznie zła. Tyle że Natan (nie do końca przekonujący Dominik Rubaj) to raczej zagubiony i niepewny siebie młodzieniec niż wyrachowany zabójca. Nie stroni on od rozmów z Jewdochą (w tej roli filozoficznie magnetyzująca Katarzyna Lis), ta ostatnia zaś sama przywołuje śmierć, więc po trosze zdaje się usprawiedliwiać Natana, a może wskazuje, że wina jest gdzie indziej, czyli w bezwzględnych konwenansach klasowych ucieleśnianych przez ojca – Samuela (świetny w swych chłodnych kalkulacjach i finałowym poruszeniu Roland Nowak).
Chociaż prawdziwym sumieniem dla ojca i właściwie całej rodziny jest młodszy z synów Samuela – Joas (najlepsza w swej ekspresyjnej i niemal proroczej kreacji Weronika Krystek, dla której nie jest to pierwsza męska rola, a zdobyte już przez nią nagrody tylko potwierdzają jej wszechstronność i potencjał), który oskarżając bliskich o zbrodnię, umiera, gdyż nie może znieść tego faktu.
I to jest chyba jedyny moment, gdy spektakl autentycznie dotyka współczesnego widza i zbliża się do uniwersalności greckiej tragedii oraz biblijnej przypowieści.
Poza tym na uwagę zasługują także pozostałe postaci, jak ojciec Jewdochy Dziad (bardzo dobry Wojciech Siedlecki), który przypomina córce, że to Samuel doprowadził go niegdyś do finansowej ruiny; przyglądający się całej sprawie wiejski handlarz i włóczęga oraz „ostatni sprawiedliwy” Jukli (rozbrajająco szczery i grający w swym stylu Wojciech Kalinowski) czy za mało wykorzystana Feiga (perfekcyjnie przygotowana Katarzyna Kalinowska), której dramatyczne możliwości rozbłyskują dopiero w jednej z ostatnich scen, kiedy trzymając w ręce skrzypce zmarłego Joasa, wyśpiewuje poruszającą kołysankę w jidysz dla zmarłego chłopaka.
Niestety jednak najsłabiej w tym wszystkim wypada Urlopnik (niemający szans na rozwinięcie swojej postaci Maciej Hanczewski), bo też nie ma zbyt wiele do zagrania oraz sędziowie (doświadczeni i utalentowani, lecz całkiem zmarnowani Bogdan Ferenc i Maciej Hązła), którym do ubioru dodane zostały anielskie skrzydła i ciemne okulary. Te pierwsze być może jako symbol boskiej sprawiedliwości na ziemi, ale w zestawieniu z okularami (ślepa Temida?) i nagłośnionymi mikrofonem szeptami dały wręcz kuriozalny efekt, okraszony chwilami śmieszkami z widowni.
Natomiast pozostała część wizualno-muzyczna, w tym choreografia, bronią się bez zarzutu.
Kostiumy autorstwa Tomasza Armady zręcznie nawiązują do strojów żydowskich, ale mogą też być współczesną modą (szczególnie puchowa kurtka Joasa czy nakrycia głowy obu braci). Z kolei prostota scenografii Marka Brauna z asystującą mu Sonią Skowronek faktycznie podkreśla uniwersalny wymiar dramatu, a czarno-białe projekcje wideo Wojtka Kapeli uwypuklają tragizm bohaterów. I wreszcie całości dopełnia zapadająca w pamięć muzyka Jacka Wierzchowskiego oraz będący swoistym przerywnikiem, jak i zwiastunem kolejnych wydarzeń niepokojący ruch postaci.
Jaki teatr i klasyka na dziś?
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że reżyserka Anna Augustynowicz zrealizowała nieudany spektakl – i to nie tylko dlatego, że będę wtedy w recenzenckiej mniejszości – ale chyba pora zdjąć z klasyki odium patosu i anachronicznej dysputy o odwiecznych wartościach.
Takie podejście do teatru niegdyś zniechęciło mnie do uczestnictwa w tej formie kultury, a przecież nie o to chodzi, jeśli chcemy wychować kolejne pokolenia odbiorców.
Lepiej mniej wielkich słów i więcej niejednoznaczności czy pomysłów na przekazanie rzeczy ważnych, szczególnie w XXI wieku, kiedy ze spektaklami często wygrywają filmy lub seriale. I zawsze też, sięgając po klasykę, dobrze sprawdzić, czy dzieło danego autora się za bardzo nie zestarzało, jeśli zamierzamy je w miarę wiernie zrealizować albo wybrać rzecz naprawdę ponadczasową.
Bo „Sędziowie” Wyspiańskiego zestarzeli się moim zdaniem okrutnie.