"Emigrantki" Radosława Paczochy w reż. Elżbiety Depty w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Katarzyna Wysocka w Gazecie Świętojańskiej.
Co teatr ma do powiedzenia, jeżeli nic nie ma do powiedzenia? „Emigrantki” Radosława Paczochy w reżyserii Elżbiety Depty podejmują próbę dyskursu na temat genezy emigracji, zbudowania przestrzeni dialogu społecznego w tym zakresie, wplatając w to indywidualne historie kobiet, które się odważyły na pełne konsekwencji zmiany. Czy mamy do czynienia z tragicznymi wyborami? Wkraczamy na pole minowe czy pole nierozwiązanych potrzeb? Może to tylko panelowy erzac, który zobojętnia?
Młoda, wykształcona reżyserka i psycholożka podjęła temat emigracji zarobkowej wciąż obecny w przestrzeni społecznej naszego kraju. Ogranicza się przy tym do tekstu Radosława Paczochy lokującego polskie emigrantki w kraju dość egzotycznym migracyjnie, jakim jest Belgia. Z perspektywy historycznej, oczywiście można wymienić emigrację polską do Belgii po powstaniu listopadowym, w międzywojniu czy w okresie stanu wojennego, ale nie są to przytłaczające szacunki liczbowe. Polaków zameldowanych i pracujących w Belgii do dzisiaj jest stosunkowo niewielu (badania, np. przeprowadzone przez Uniwersytet Warszawski, są dostępne w internecie). Wiadomo, polska emigracja od lat 80. to przede wszystkim USA i RFN (Niemcy), także Kanada (z tranzytowymi Grecją lub Włochami). Po 2004 r., kiedy Polska przystąpiła do UE, kierunki wyjazdów dość szybko zostały ustalone, najczęściej były to trasy do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Holandii, Irlandii czy nawet Islandii. Z czasem doszły też Szwecja i Norwegia. Skalę wyjazdów bada na bieżąco m.in. GUS (badania również dostępne w sieci), a skala ta w odniesieniu do kobiet może już przytłaczać – bo więcej ich wyjeżdża niż mężczyzn. A to właśnie one zostały wybrane na postaci dramatu scenicznego.
Co można powiedzieć o matce pięciorga dzieci, która jeszcze jako karmiąca piersią najmłodsze dziecko opuszcza rodzinę w poczuciu obowiązku zapewnienia tej rodzinie utrzymania? Co można powiedzieć o matce, która zostawia dzieci z przemocowym mężczyzną i nie zapewnia swoim niepełnoletnim bezpieczeństwa? Co można powiedzieć o matce, która nie wraca do dzieci, bo nie ustaliła limitu rozłąki? A może panelowo porozmawiać o odpowiedzialności, powinnościach społecznych czy o kręgosłupie moralnym? Można tę dyskusję sprowadzić też wyłącznie do kwintesencji empatii. Mnie zawsze wychodzi to samo – żal Moniki (Justyna Bartoszewicz) jest w pełni uzasadniony.
Tekst nie dotyka głębi tragicznych wyborów, nie konfrontuje z przejmującymi dylematami kobiet, które nie miały wyboru. Widz zostaje postawiony przed opowieścią, która namawia do współczucia poprzez współuczestniczenie w zdarzeniach bieżących, bytowych. Nie poznajemy zasięgu możliwych rozwiązań wyjścia przez bohaterki z sytuacji opresyjnych. Zosia (Małgorzata Brajner) i Teresa (Katarzyna Figura) wpisują się w obraz statystycznych emigrantek, które mają nadzieję na lepsze jutro, cokolwiek miałoby ono oznaczać. Czy ważne jest to, iż są niewykształcone, bez większych aspiracji, bez refleksji nad swoją rolą w świecie, na który przyszły ich dzieci? Jest to ważne boleśnie i zasadniczo.
Tekst Radosława Paczochy trudno wpisać w charakter dokumentu scenicznego. Nie jest to również osadzony w formule screenu psychologicznego dramat skrzywdzonych. Tragizm został wypłukany przez nadmiar niepotrzebnych kwestii. Dzisiaj emigracja zarobkowa Polaków przybiera inny charakter, choć nadal przeliczana jest w milionach opuszczających nasz kraj, ale dane pokazują, że od 2019 r. skala wyraźnie maleje. Problemy, motywy, sieroctwo emigracyjne zdają się już być dzisiaj skutkiem w miarę świadomego wyboru, a nie przypadku, wykorzystania chwilowości. Zabrakło szerszego oglądu albo wniknięcia w problem poprzez historię życia Moniki mającej największy potencjał dramaturgiczny.
Reżyserka zrezygnowała z niuansów interpretacji postaci na rzecz opowiedzenia pewnej historii. Zosia i Teresa grają grubą kreską, choć Małgorzata Brajner wyraźnie akcentuje swój pomysł na bohaterkę. Justyna Bartoszewicz do końca strzeże tajemnicy Moniki, ale w samym finale staje się tylko narzędziem do wygłoszenia spersonalizowanego bólu i dopowiedzenia historii spotkanych kobiet. Reżyserka nie zdecydowała się na nic więcej. Szkoda, że nie odważyła się zawalczyć o te postaci.
Intrygująca jest scenografia wg Agaty Andruszyn-Chwastek. Mimo piwnicznej struktury pozostaje ciekawą, industrialną kompozycją, przyjaźnie penetrującą współczesne trendy aranżacji wnętrz. Niby klimat „szczuropolakowy”, ale stwarzający znamiona możliwej przejściowości.
Spektakl nie pozostawił jednak obojętnym. Przestrzeni na jednoznaczną ocenę emigrantek jest bardzo dużo. Być może świat zmieni się już niedługo na tyle, że ocenie podlegać będzie już tylko emigracja wewnętrzna.