„Elizabeth Costello” wg tekstów Johna Maxwella Coetzeego w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Tym razem wyszedłem z teatru niedotknięty Sztuką, jak przed np. dwoma laty po Odysei, gdym dochodził do siebie przez tydzień. Raczej - zirytowany, nie lubię, jak ktoś mi wmawia, że jestem podły i nikczemny, bo jem mięso. Tak, ten spektakl jest radykalnie wegański, gdy tymczasem ja w ogóle z biegiem lat unikam radykalizmów. Ok, sprowadzenie czterogodzinnego przedstawienia do wściekłego ataku na wszystkożerców jest trochę uproszczeniem, jednak zafiksowanie Coetzeego (a więc i Warlikowskiego) na tym właśnie punkcie, mocno mnie rozeźliło, śmiem bowiem przypuszczać, że jest na świecie znacznie dużo gorszego zła niż jedzenie mięsa, ale być może z perspektywy odległej Australii, gdzie autor raczy mieszkać, niezbyt dobrze to widać. Jednak - zapewniam.
No więc mniej upraszczając – oglądamy poruszającą, koronkowo wyreżyserowaną i wspaniale zagraną rzecz o - odpowiedzialności za to, co się stworzyło (Costello „zerwała się ze smyczy” Coetzeemu i zaczęła żyć własnym życiem, życiami - właściwie), o - matkach i synach, a trochę mniej o córkach (choć rozmowa Ewy Dałkowskiej z Mają Ostaszewską – Costello z córką – jest jednym z najmocniejszych punktów tego przedstawienia), głównie jednak o – matkach, wspaniałe role Jadwigi Jankowskiej Cieślak, Ewy Dałkowskiej i – zaiste obłędna - Mai Komorowskiej, która zawłaszczyła to przedstawienie jedyną sceną rozmowy przez Skype ‘a z synem, granym przez Jacka Poniedziałka. (Aczkolwiek finał nie wydał mi się aż tak poruszający jak wielu kolegom recenzentom, przeciwnie).
Wyszedłem zatem z teatru w stanie daleko idącej dyskusji z reżyserem. Prawdopodobnie unieważnia to jakiekolwiek, w tym wyżej zarysowane pretensje.