Z Anna Dudą , autorką monodramu „Stryjeńska. Lets dance, Zofia!" rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert w Do Rzeczy.
TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Pani monodram pt. „Stryjeńska. Lets dance, Zofia!" wpisuje się w renesans popularności jego bohaterki, która doczekała się nawet fanpage'a! To rezultat ponadczasowości spuścizny artystycznej czy też kolorowej egzystencji malarki?
ANNA DUDA: To kwestia wiary w przeznaczenie i przywileju mojego zawodu. Od dziecka spotykałam Zochę w postaci reprodukcji jej prac. Pracuję w TVP jako gospodarz magazynu kulturalnego. Dzięki temu zetknęłam się z Andżeliką Kuźniak, która odkryła Stryjeńską dla świata, odkurzyła jej pamiętniki, notatki, wykonała niezwykle sumienną, dokumentalną pracę. Jestem też reżyserem dokumentalistą - najbardziej interesuje mnie ta „kieślowska, prawdziwa łza", prawdziwe życie, szukanie tego, co porusza człowiekiem, co się kryje pod jego skórą. To spotkanie z Andżeliką wydarzyło się też w momencie, kiedy szukałam dla siebie nowych przestrzeni artystycznych i pomyślałam o słowie i teatrze. Najpierw bardzo nieśmiało. W filmie dokumentalnym czuję się jak ryba w wodzie, chociaż pływam nadal z pokorą w tych wodach. Teatr to nowy świat Do tej pory tylko w nim bywałam i prowadziłam rozmowy z jego twórcami. Pracowałam nad tekstem prawie rok, jednocześnie pracując w telewizji i na uczelni. Potem chciałam sprawdzić, jak ten tekst działa. Pierwszymi recenzentami byli Mateusz Nowak, zaprzyjaźniony aktor, monodramista, i Marta Piasecka, zaprzyjaźniona bibliotekarka, a potem inni znajomi artyści pracujący ze słowem. Przecież marzyłam, aby mój projekt przyjęła do grania Dorota Landowska, wielka aktorka, którą znałam z teatru i ról filmowych, i miałam obawy, jaką ma wartość, czy pani Dorota nie weźmie mnie za wariata z przerośniętą ambicją.
Co spowodowało studencką maskaradę Stryjeńskiej?
- Proszę sobie wyobrazić, jak wielka musi być determinacja, jak wielkie pragnienie, że młoda dziewczyna przebiera się za mężczyznę, podbiera dokumenty bratu i jedzie sama do Monachium, aby studiować malarstwo. Dzisiaj trudno nam to sobie wyobrazić, ale to był czas, kiedy kobiety nie mogły studiować w akademiach sztuk pięknych. Chodziła wprawdzie na zajęcia artystyczne do szkoły w Polsce, w Krakowie, lecz był to raczej kurs dla pań, a ona chciała edukować się „na poważnie”. No i to nieustanne zagrożenie demaskacji przez kolegów. W męskim ubraniu ucieka przed kolegami do kaplicy, pada na twarz i modli się żarliwie: „Boże, odbierz mi wszystko: przyjaźń, szczęście, miłość, a w zamian daj mi możliwość spełnienia artystycznego i sławę”. I tak zaklina swoje życie.
Czemu pierwszy mąż skierował ją do psychiatry?
- Jedną z najlepszych definicji, kim jest artysta, zwerbalizował Kusy - bohater sympatycznego serialu „Ranczo". Powiedział, że artysta to taki człowiek, którego nieustannie w środku coś żre. I tak było z Zochą. Pragnęła spełnienia artystycznego, ale jednak była też kobietą - chciała kochać i być kochaną. To dlatego, już po ślubie z Karolem Stryjeńskim, także artystą, ucieka z małżeńskiego życia, zamyka się i maluje w obłędzie, mąż ją odnajduje, nie rozumie jej zachowania, po czym ona „przedzierzga się w powabną małżonkę mrzonkę i grucha jak gołąbek". Karol to taki Cygan z blond czupryną - młóci na skrzypcach, czaruje kobiety. Jest zazdrosna i zupełnie nie panuje nad emocjami. Biega po Paryżu z rewolwerem, wycina dziury w jego surducie. Prawdziwa do szpiku kości w swoich emocjach, przyznaje się do miłości absolutnej do Karola. Czy on daje jej poczucie bezpieczeństwa? Wątpię. Zamyka ją w szpitalu psychiatrycznym. Dwukrotnie! Proszę pamiętać, że bronili jej znajomi, założyli nawet do tego specjalny komitet, a po powrocie pacjentki do domu dwie osoby, w tym dyrektor kliniki, straciły pracę. Ona kochała na zabój i pracowała na zabój. Ten szpital pojawił się też u kresu jej życia, kiedy zdiagnozowano u niej schizofrenię.
Owocem drugiego małżeństwa była kiła?!
Artur Socha miał ogromną siłę przyciągania. Hm, teraz pomyślałam, że to takie schizofreniczne... Zochę kręciło to, że jednego dnia flirtowała z księciem, kolejnego dnia z cesarzem Kaligulą była za pan brat, a innym razem z biblijnym Jakubem ćmiła papieroska przed wyjściem na scenę. I szeptał jej czule: „Mógłbym tak codziennie". Mógł tak codziennie, ale codziennie z inną kobietą. Nie był wierny Stryjeńskiej. To aktor korzystający ze swoich „przywilejów". Pewnego dnia, już po ślubie, wpadł do domu i oznajmił, że koledzy zaciągnęli go „po pijanemu do dziwek, trafił na jakąś nieczystą, jest w stanie zaraźliwym i pędzi do doktora". Zauroczyła się fatalnie. I poniosła tego tragiczne konsekwencje. Bogu dzięki, przeżyła, co nie było wówczas wcale takie oczywiste.
Romans z Arkadym Fiedlerem bulwersował. Miał szansę na happy end?
- Nie sądzę. To kolejny kobieciarz w jej życiu, choć interesujący jako człowiek -podróżnik, pisarz. Mógł fascynować, ale to nie mężczyzna na życie.
Plastykę stawiała wyżej od rodziny?
Nie. Walczyła o równowagę pomiędzy tymi dwiema rolami w życiu: artystki i matki, żony. Mimo swojego szaleństwa wspierała, także finansowo – chociaż sama permanentnie niedomagała materialnie – swoje dzieci i mamę. A symbolem ogromnej miłości jest chwila śmierci jej dorosłego syna. Leżał już w trumnie, ale nie chciała temu wierzyć, wzywała lekarzy, aby wyjęli go z tej barokowej maskarady…
Myślę, że potrzebowała mężczyzny, który zrozumie ją jako malarkę i będzie dla niej ostoją na co dzień, ogarnie tę codzienność.
Skąd wzięła się jej labilność emocjonalna? Widoczna choćby w relacjach ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, a zwłaszcza Karolem Szymanowskim…
- Proszę pamiętać, że była artystką! A Witkacy był stabilny?! Na Szymanowskiego się obraziła, bo rozpoczęła prace nad scenografią do baletu „Harnasie", lecz w efekcie dekoracje i kostiumy zrobił ktoś inny. Poczuła się oszukana i dała upust swoim emocjom. Kompozytor przyjął draśnięcie szkłem w dłoń z honorem.
Jej zapiski dowodzą szczerości: „Psiakref, urżnęłam się cydrem!", spostrzegawczości - słotę kwituje słowami: „Wszędzie typy kokluszowo--charczące, psiakref", frywolności: „Psiakref, urżnęłam się cydrem" [...], „Ale to okropne, że nie ma nikogo (do licha ciężkiego!), żeby się można troszeczkę erotycznie wyładować". Sufrażystka względnie emancypantka to uprawnione wobec niej terminy?
- W gronie artystycznym łatwiej o taką bezpośredniość. I tak to życie wyglądało. Ekscentrycznie. Nie określiłabym jej jednak żadnym z pańskich sformułowań, choć niewątpliwie w zdominowanym przez mężczyzn środowisku twórczym walczyła o spełnienie jako malarka.
„Katoliczka zafascynowana pogańską słowiańszczyzną” – określił ją grafik Kazimierz Grus. Słusznie?
- Tak. I to żaden oksymoron. Była bardzo wierzącą osobą i wiarę kultywowała.
Nie tylko zamawiała msze za artystów, np. za Jana Matejkę, lecz także bardzo często wzywała Pana Boga. Swojej córce radziła, aby trzymała się go, a nic złego jej się nie stanie. A słowiańszczyzna to nasza przeszłość. Uważam, że poza mitologią helleńską powinniśmy w szkole czytać i analizować także tę słowiańską. Figury bożków czy ich pomniki możemy jeszcze spotkać w Polsce. Ludzie od wieków próbowali sobie tłumaczyć świat, zjawiska, szukać opiekunów czy przyczyn nieszczęść. Zocha namiętnie malowała słowiańskie bóstwa i stale była ze swoich prac niezadowolona.
American dream artystki się nie spełnił… Kiedy i z jakich przyczyn opuściła ojczyznę?
Zmyliła nas w swoim pamiętniku, roztaczając wizję sielskiego życia w Stanach Zjednoczonych. Kupiła przecież bilet na statek, ale wybuchła druga wojna światowa i rejs nie doszedł do skutku. Wyjechała do swojego syna do Genewy już podczas okupacji, ale nie była to wcale łatwa decyzja, choć mieli szwajcarskie paszporty. Pielęgnowała w sobie żywy patriotyzm. Kochała Polskę z tą góralską feerią kolorów, ze słowiańskimi gusłami, z naszymi królami i książętami – te motywy malowała.
Dlaczego nadała pani swej sztuce formę monodramu?
- Bo Stryjeńska jest tym jądrem, centrum. Absolutnie pełną postacią, krwistą, prawdziwą. Chciałam wejść do środka jej świata, trochę sobie popatrzeć, pozastanawiać się nad tym, co było w tym jej życiu pod warstwą tych wszystkich dziwactw. Opowieść o jej szaleństwie to byłoby za mało, to mnie nie pociąga. Landowska zachwyca mnie w tej roli. Bardzo często jeździmy razem po Polsce na kolejne pokazy przedstawienia. Wiem, kiedy Dorota wstanie, powie konkretne słowa, przeżyje, dotknie, niemniej przy każdym występie jestem poruszona, mam łzę w oku, bo Dorota-Zocha tak bardzo porusza, otwiera nowe w znanym,
ANNA DUDA „STRYjENSKA. LETS DANCE, ZOFIA!", REŻYSERIA TV: MARIUSZ BONASZEWSKI, ANNA DUDA, ZDJĘCIA: ARKADIUSZ TOMIAK, MUZYKA: CHRISTOPH COBURGER, PRODUCENT TVP: ANNA KULAWIK-RZOŃCA, WYK. DOROTA LANDOWSKA, TVP KULTURA, WTOREK, 23 LISTOPADA, GODZ. 20.05