„Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze dla Wszystkich.
Gdyby Waldemar Zawodziński dopilnował tego, co grają aktorzy, jego „Matka” byłaby w pełni udaną próbą odczytania Witkacego. A tak jest próbą połowiczną.
Do znudzenia można się popisywać wiedzą o Witkacym i wyszukiwać kolejne wątki jego filozofii. I zawsze z czymś trafić w kontekście problemów społecznych, które dziś obserwujemy. Z tym że niewiele to daje samemu teatrowi. Nie wiem, czy potrafię wskazać choćby jednego reżysera, który tu i teraz byłby w stanie przenieść Witkacego na scenę, utrzymać za jednym zamachem tekst w ryzach, aktorów w dyscyplinie i jeszcze teatralny Witkacowski idiom w ramach możliwości percepcji dzisiejszego widza. Zazwyczaj przy takich próbach wszystkiego jest nadto: groteska miesza się z czarnym humorem, psychologia z formalizmem. I czy ostatnim, któremu z Witkacym było po drodze, był Grzegorz Jarzyna prawie trzydzieści lat temu? Może nie do końca, bo pamiętam świetne przedstawienia Jarosława Gajewskiego, ale to też było dawno temu.
Zatem Waldemar Zawodziński w Teatrze Polonia ma kłopot taki sam jak wszyscy. Próbuje mocować się z Witkacym, chwilami nawet jest blisko niego, stara się być oszczędny w środkach i nawet nie traci metafizycznego napięcia, które przecież tak trudno w przypadku tego autora zdefiniować. Bo ono albo jest, albo go nie ma. W „Matce” zresztą wydaje się to szczególnie skomplikowane, tym dramatem nie da się zabawić w taki sposób jak „Szewcami” czy „Bezimiennym dziełem”, przesadnych powodów do widowiskowości w tym tekście brak; dialog jest diablo wymagający i przeważnie rozpisany w epizodach dwójkowych, trójkowych, dodatkowo nasycony podstępną frazą: czasem podniosłą, czasem prześmiewczą (wobec społeczeństwa czy wobec autora atakującego samego siebie).
I te dialogi u Zawodzińskiego wypadają bardzo różnie. Paradoksalnie Krystyna Janda, który chyba uznała, że rola Węgorzewskiej będzie dla niej kolejnym coup de théâtre, radzi sobie z nimi najsłabiej. Zdaje się, pomyliła Witkacego z psychologią spod znaku Gorkiego i tak niestety gra – pokazuje to, co ćwiczyła latami. A w tej sytuacji powinna z tej tonacji nieco zakpić, w zgodzie z Witkacym.
Ale za to jest kilka zaskoczeń: Tomasz Tyndyk może przesadnie stawia na prostactwo Leona, nie tędy droga, jednak im bliżej dojmującego finału, tym bardziej przekonywająco, w skupieniu, odnajduje w tej postaci gorycz przegranej. W każdym razie na pewno prowadzi Leona od punktu A do punktu B, tak, gubi się, lecz ostatecznie mu się udaje. Jednak w tej „Matce” jest tak naprawdę jedna rola perełka – Jarosława Boberka jako ojca Zofii Plejtus. Oto Witkacowskie, budzące postrach dziwadło.
Gdyby nie reszta aktorskiej ekipy – każdy gra tu kilka gatunków naraz, wobec tego i ten spektakl jest po trosze o wszystkim, o czym tylko może Witkacy być – mielibyśmy mocne zaskoczenie sezonu. A tak mamy szlachetną próbę na sezonu zakończenie.