"Powrót" Beniamina Bukowskiego i Michała Zdunika w reż. Michała Zdunika z Teatru Miejskiego w Gliwicach, "Żegnamy świat" w reż. Marcina Zbyszyńskiego z teatru Potem-o-tem w Warszawie i „Wyspa” Zuzanny Bojdy w reż. Darii Kopiec z Teatru im. Horzycy w Toruniu na 12. Festiwalu Nowe Epifanie online. Pisze Jagoda Hernik Spalińska w portalu Teatrologia.info.
11 marca 2021
Powrót, scenariusz: Beniamin Bukowski i Michał Zdunik; reżyseria i muzyka: Michał Zdunik; scenografia i kostiumy: Katarzyna Wesołowska. Koprodukcja Teatru Miejskiego w Gliwicach i Centrum Myśli Jana Pawła II.
Spektakl jest na naszym portalu omówiony przez Magdalenę Mikrut-Majeranek, więc tylko garść moich refleksji.
To jeden z ciekawszych, jak dotąd, spektakli. Przede wszystkim dzięki zrównoważeniu środków: treści, inscenizacji i realizacji. Ciekawy tekst, staranna oprawa i dobrzy aktorzy. Trójka rodzeństwa spotyka się w domu rodzinnym po śmierci matki, ale jeszcze przed pogrzebem. Momentem kulminacyjnym jest stypa i mowa pogrzebowa jednej z sióstr. Na początku wydaje się, że postaci trójki rodzeństwa są bardzo różne, że każde z nich jest tak inne, że realne porozumienie między nimi jest praktycznie niemożliwe. Z czasem jednak okazuje się, że to, co najważniejsze, by ludzie byli w stanie nawiązać ze sobą kontakt, mają jednak wspólne – doświadczenie i nadzieję na to, że porozumienie jest możliwe.
Najbardziej intrygującym momentem spektaklu jest ten, w którym jedna z sióstr, Iga-perfekcjonistka, opowiada o swoim dniu. Na początku jest to przewidywalne i banalne – tak, znamy ten typ osoby, która żyje według podręcznika i ma na każdą swoją aktywność „naukowe” uzasadnienie z pism dla kobiet albo od coacha. Ten typ był tak wiele razy wyśmiewany, że słuchamy bez specjalnych nadziei na coś ciekawego. A tu nagle finał tej opowieści: w czwartek Iga ma zawsze taki swój mały „rytuał”, robi coś dla siebie – włącza gaz, wyjmuje najostrzejszy nóż z szuflady, fiolkę ze specjalnie odliczonymi według wskazań lekarza tabletkami, mocny sznur…
Spektakl nie nudzi ani przez chwilę – w dużym stopniu dzięki aktorom z ciekawymi osobowościami. Magdalena Jaworska ma niezwykłą twarz i ekspresję, coś czystego w sobie, co sprawia, że gdy nagle podczas stypy daje upust swej goryczy ma to dodatkową siłę, większą niż gdyby takie oskarżenie pod adresem matki wykrzyczała jej cyniczna siostra. Ale również Iga Bancewicz dysponuje bardzo ciekawymi warunkami, które tak umiejętnie wykorzystuje, że trzyma uwagę równie skutecznie jak wyposażona w wyjątkowo wyrazistą urodę Magdalena Jaworska.
Mariusz Galilejczyk zaś to jakiś fenomen – zmienia się w trakcie spektaklu jak kameleon – na początku jest piękny, atrakcyjny i wyzywający, z czasem, w miarę wychodzenia prawdy na jaw, coraz bardziej rozmyty, słaby, zabiedzony, nawet jakby brzydnie, blednie i łysieje. Nie wiem czy to kwestia filmowania, czy aktor tak się przeistoczył, ale było to dość niesamowite, że Galilejczyk dosłownie zmienił swój wygląd przy pomocy środków aktorskich.
Ta częsta w teatrze i ograna sytuacja, czyli spotkanie rodzeństwa po śmierci rodzica, rodzaj bilansu, rozliczenia i oczyszczenia, pokazała swoją ponadczasowość i siłę. To duża wygrana wszystkich twórców.
jhs.
12 marca 2021
Żegnamy świat; scenariusz i reżyseria: Marcin Zbyszyński; zdjęcia: Darek Redos; muzyka: Filip Grycmacher; dźwięk: Ernest Grabowski-Patela; kostiumy: Irma Tylor; choreografia: Natalia Kielan; grafika: Stefania Michera; asystent reżysera: Jakub Lebiedziński; organizacja produkcji: Joanna Młynarska; występują̨: Maria Sobocińska, Małgorzata Mikołajczak, Katarzyna Obidzińska, Filip Kosior, Jan Marczewski, Piotr Piksa; producent: Stowarzyszenie Potem-o-tem.
Spektakl został przygotowany przez grupę związaną z kabaretem Potem-o-tem i aktorzy, podobnie jak w Powrocie, występują pod własnymi imionami. Jednak podczas gdy w Powrocie nawet się nie zastanawiamy czy aktorzy grają siebie, czy są prywatnie czy w roli, bo traktujemy od początku rzeczywistość przedstawioną jako samodzielny byt – tak w Żegnamy świat długo nie mamy pojęcia na co patrzymy – pierwsze pół godziny na kartkę na drzwiach, i słuchamy głosów za nimi. Żeby to jednak były jakieś istotne głosy, szepty, rozmowa, cokolwiek, co jest przedstawieniem, ale nie, słuchamy gwaru imprezy. Kolejną godzinę, gdy jesteśmy na tę imprezę w końcu wpuszczeni, ma się wrażenie obcowania z performansem przyjaciół ze szkoły teatralnej, którzy są młodzi i nie bardzo wiedzą co chcą zrobić, ale ponieważ liczą na życzliwość ludzi podobnych do nich, którzy ich oglądają, to robią w sumie byle co, bo wszystko jest fajne i dobre i wiadomo, że jesteśmy na tyle atrakcyjni, że każda mina, każda „randomowa” rozmowa powinna wzbudzić zainteresowanie widza.
Z czasem jednak spektakl zaczyna mieć coś jakby scenariusz. Późno do tego dochodzi, bo w sumie pod koniec – gdy aktorzy zaczynają tańczyć nagle pojawia się jakaś struktura, jakiś zdyscyplinowany cel – osobista rozkoszność i wzajemne uwielbienie ustępuje wreszcie miejsca realizowaniu jakiegoś planu.
Cała historia traktuje o grupie przyjaciół, którzy cieszą się, że są razem, ale też, że my z nimi jesteśmy, i po serii mniej lub bardziej uzasadnionych sytuacji-improwizacji oraz ostatniej wieczerzy, wspólnie popełniają samobójstwo.
Nawiasem mówiąc jest to moment, który najbardziej obnaża to, co wcześniej było ukrywane, czyli obecność innych osób na planie. Dotąd twórcom zależało na wrażeniu, że grupa jest samowystarczalna, że rzeczywiście zamknęli się w jakimś hipsterskim wnętrzu, gdzie piękne pomieszczenia są „celowo postarzane” jak ubrania w Zarze, i sami filmują przebieg swojego „ostatniego” wieczoru.
Jednak scena samobójstwa jest filmowana ewidentnie przez osobę spoza grupy, co pokazuje praca kamery. Z opisu spektaklu dowiadujemy się, że zespół dysponował nie tylko kamerzystą, ale też kostiumografką i choreografką, a nawet asystentem reżysera. To po co było to wszystko? Po co te udawane „zwykłe” stroje i włosy byle jak? Abyśmy podziwiali cierpienia wrażliwej młodzieży koło trzydziestki? Aktorzy bowiem zachowują się jakby byli dosłownie tuż po szkole, ale w istocie każdy z nich jest dojrzałym człowiekiem z doświadczeniami zawodowymi, czasem dość istotnymi. Jakoś tego wszystkiego nie kupuję. Za dużo w tym narcyzmu, za mało teatru.
jhs.
13 marca 2021
Wyspa; tekst: Zuzanna Bojda; reżysera: Daria Kopiec; muzyka na żywo: Dominika Korzeniecka (perkusja); scenografia i kostiumy: Aleksandra Starzyńska; choreografia: Jacek Owczarek; występują: Joanna Rozkosz, Matylda Podfilipska, Łukasz Ignasiński, Maciej Raniszewski, Tomasz Mycan oraz Dominika Korzeniecka; producent: Teatr im. Wilama Horzycy.
Jest to profesjonalny, pełnowartościowy spektakl zrealizowany w teatrze. Znowu znana sytuacja czyli spotkanie grupy przyjaciół po latach, odnowienie dawnych napięć i fascynacji. Popularny motyw ma jednak archetypiczną kotwicę w postaci Piotrusia Pana, który zakodowany jest w jednym z bohaterów, jak również innych jak Wanda czy Robert Filozof.
Grupa złączona więzami wywiedzionymi z baśni w rzeczywistości mogłaby funkcjonować bez tego wzorca, bo z baśniami tak jest, że odtwarzają najbardziej charakterystyczne konstelacje pojawiające się w społeczności – jak w opowieściach o Muminkach Tove Janson – każdy zna swoją Filifionkę Wierzącą w Katastrofy czy nieuchwytnego Włóczykija. Tak samo jest w grupach przyjaciół – zawsze jest jakiś Piotruś Pan, budzący mieszane uczucia, no i oczywiście Wanda-typ matki, Księżniczka Lili czy jeden z Zagubionych Chłopców Stalówka, tu zwany Stalówą. Grupa z Wyspy odtwarza dawne napięcia ale też swoje dawne rytuały – do których wraca gdy konflikty wywołane goryczą niespełnionego życia zaczynają dominować w atmosferze spotkania. Rytuał – ten najstarszy sposób na uratowanie świata – sprawia, że odwołanie się do antytezy nieodpowiedzialnej młodzieńczości czyli do powagi i ostateczności śmierci, którą symbolizuje biblijnie obciążona wyspa Hart, Pole Garncarza – symbol zdrady Judasza, w kontekście przyjaźni bardzo wyrazisty symbol – ustawia bohaterom na nowo wartości i znowu do tej młodzieńczości pozwala wrócić. Wyspa umarłych staje się na powrót wyspą żywych.
Spektakl się bardzo przyjemnie ogląda, i nawet bez odwołań do opowieści o Piotrusiu Panu i o wyspie umarłych broniłby się jako historia o ludziach wchodzących w kryzys wieku średniego, i o dynamice grupy rozbijającej się chwilami na podgrupy, w których panuje wtedy głównie specyfika męsko-męska, żeńsko-żeńska czy żeńsko-męska. Niby wszystko znamy, a jednak przyjemnie było popatrzeć, zwłaszcza, że aktorzy – filmowani często w zbliżeniach – bez trudu rozgrywali wszystkie sytuacje i dosłownie wciągali widza na wyspę między te swoje – nasze – sprawy.
jhs.