„Siewodnia prazdnik maja w kraju radnom, pust’ muzyka igrajet, a my spajom, my z krasnymi fłażkami idiom guliat’ i pticy wmiestie z nami pajut apiać” – tego mnie nauczono na przymusowych lekcjach języka rosyjskiego w szkole podstawowej, toteż pamiętam do tej pory. Przymus ów, niedopuszczalna presja pod grozą pały na świadectwie i opinii matoła wywołały nieusuwalną traumę – do dziś patrzę na „krasnyje fłażki”, czyli czerwone sztandary jak Byczek Fernando, który jak wiadomo był krową, wymazaną przez byczy szowinizm (urodziłem się pod znakiem Byka, to wiem). Pochód pierwszomajowy to było widowisko co się zowie, największe w cyklu rocznym. Przemarszowi dobrowolnie spędzonej ludności (uczniom za nieobecność groziło obniżenie oceny ze sprawowania) towarzyszyły szeregi rozmaitych przebierańców – stroje ludowe, kombinezony przemysłowe, mundury górników, leśników, strażników (wojsko się w to z reguły nie bawiło, a milicja pilnowała manifestantów) – oraz kawalkada ciężarówek i traktorów, wiozących na przyczepach i platformach a to ćwiczących sportowców, a to rolników z kosami, a to gigantycznych rozmiarów licznik prądu (Świdnicka Fabryka Urządzeń Przemysłowych) lub też wielkie wory cukru i egzotyczne, bo produkowane tylko na eksport cukrowe „głowy” (Cukrownia „Świdnica” w Pszennie). Po minięciu trybuny pełnej radośnie nabzdyczonych towarzyszy można już się było urwać i wreszcie z własnej woli stanąć w długiej kolejce do wózka lodziarza z „pingwinami”.
Drugiego i trzeciego maja nie było w peerelu żadnych świąt, a biało-czerwone flagi, wywieszane obok czerwonych z okazji „robotniczych” uroczystości, musiały być niezwłocznie zdjęte przez dozorców pod karą grzywny. Za to czwartego maja, na świętego Floriana przypadał, tak jak i dzisiaj, Dzień Strażaka. Bywało z nim dziwnie, bo dla zatarcia związku ze świętym patronem oficjalne obchody przenoszono niekiedy na inny dzień maja, ale strażacy wiedzieli swoje. Tu już żartów nie było, bo nawet jeśli ktoś wyjątkowo nie chciał zostać strażakiem, to hełm chętnie by założył, a sikawkę potrzymał. Z teatralnego punktu widzenia jest to święto szczególnie ważne, jako że pożary „od zawsze” stanowiły dla budynków i gmachów, dla publiczności i aktorów niebezpieczeństwo największe i dojmująco realne. Zwłaszcza w przedelektrycznej dobie oświetlania żywym ogniem, ale przecież nie tylko.
Jeden z najtragiczniejszych, a bez wątpienia najgłośniejszy w dziejach teatru pożar wydarzył się 140 lat temu, 8 grudnia 1881 r. w Wiedniu. Przy pełnej widowni (1700 osób), tuż przed rozpoczęciem premiery Opowieści Hoffmanna Offenbacha, wskutek awarii instalacji gazowej na scenie wiedeńskiego Ringtheatru pojawiły się płomienie. Ogień ogarnął łatwopalną kurtynę i przeskoczył na widownię. Wybuchła panika, widzowie stłoczeni w ciasnych przejściach nie mogli wydostać się z gmachu, a pożar szerzył się błyskawicznie, paląc i dusząc dymem. Dantejskie sceny rozgrywały się zwłaszcza na całkowicie zablokowanej galerii. Panujący chaos sprawił, że policja przeszkadzała strażakom w akcji ratunkowej. Wiele ofiar obróciło się w popiół, trudno więc było ustalić ich liczbę i tożsamość. Zastosowana została nowatorska metoda identyfikacji za pomocą uzębienia – przełom w rozwoju kryminalistyki. Początkowo sądzono, że zginęło tysiąc dwieście osób, potem mówiono o ośmiuset. Po dochodzeniu podana została oficjalna liczba 384 ofiar, nikt jednak nie wątpił i nie wątpi, że jest ona zaniżona. Tragedia wstrząsnęła Austrią i całym światem, zwłaszcza że prasa publikowała mrożące krew w żyłach relacje i ryciny.
Aktualny temat podchwycili również wędrowni jarmarczni śpiewacy, niekiedy ilustrujący swe występy komiksowymi planszami z obrazkami ukazującymi przebieg wydarzeń. Mamy taki tekst z Czech, należących wtedy do Austro-Węgier. Pieśń żałosną o wielkim nieszczęściu, pożarze Ringtheatru w Wiedniu napisał niejaki Václav Oppeltt, wydał w Pradze drukarz Jan Spurny, a Josef V. Scheybal włączył go do niezwykłej antologii Senzace pěti stoleti w kramářske pisni (Hradec Králové 1990). Tłumacząc cztery najciekawsze zwrotki, starałem się zachować prostotę stylu i rymów oraz nieregularną wersyfikację oryginału.
1. We czwartek, a dnia ósmego
publiczności wiele przyszło
do teatru wielkiego,
Ringtheatrem zwanego;
nie przypuszczał nikt zgoła,
że nie wróci już wcale,
że cierpienie, śmierć sroga
przypadnie mu w udziale.
7. A ludzie na galerii
tak się w przejściach stłoczyli,
że w wielkim ścisku wyjścia
znaleźć nie potrafili.
Ośmiuset nieboraków
dym i płomień pochwycił,
w bezkształtną masę obrócił
i rodziny zasmucił.
8. Wzdrygnąć się musi każdy,
Kto sobie wyobrazi,
jakiej męczeńskiej śmierci
ludzie się doczekali;
z niektórych tylko kości,
inni całkiem zwęgleni,
są trupy rozpaćkane,
ręce mają urwane.
9. Wiedeń płacze i narzeka,
żałość doprawdy wielka,
sto rodzin zasmuconych,
każdy płacze, narzeka.
Niejedna rodzina cała
w teatrze pogrzebana,
inni stracili ojca,
matkę, córkę lub syna.
Ofiary w większości pochowano w osobnej kwaterze wiedeńskiego Cmentarza Centralnego i uczczono okazałym pomnikiem (częściowo zniszczonym podczas nalotu w 1945 r.). Zwęgloną głowę jednego z niezidentyfikowanych nieszczęśników przekazano do wiedeńskiego Muzeum Kryminalnego, gdzie znajduje się do dziś. Winny oczywistych zaniedbań dyrektor teatru Franz Jauner został skazany na karę więzienia (po kilku tygodniach ułaskawił go dobrotliwy monarcha, cesarz Franciszek Józef). Tragiczna lekcja zaowocowała w roku następnym wydaniem w Austrii (a potem w kolejnych krajach) surowych, ściśle egzekwowanych przepisów przeciwpożarowych, zwłaszcza w zakresie wyjść i schodów awaryjnych oraz obowiązkowego wprowadzenia żelaznej kurtyny. To wtedy do budynku krakowskiego Starego Teatru dobudowano znane z dawnych fotografii drewniane schody zewnętrzne – niezbyt piękne, ale zwiększające bezpieczeństwo. Na szczęście w Krakowie nigdy nie okazały się potrzebne.