- "Spisek smoleński" może chwilami obrażać uczestników przedstawienia, zwolenników katastrofy smoleńskiej, a nawet wszystkie strony, biorące udział w tym sporze, ale przecież o to chodzi w alternatywnym teatrze! - rozmowa z Lechem Raczakiem, reżyserem głośnego spektaklu "Spisek smoleński", który został pokazany na festiwalu "Klamra".
Dlaczego zależało Panu na tym, by w teatralny sposób opowiedzieć nie tyle o tragedii smoleńskiej, ale przede wszystkim o tym, co wokół niej się działo? - Nałożyło się na to kilka rzeczy. Najpierw sam chciałem zamknąć ten trudny temat za pomocą sztuki, którą skończyłem pisać dokładnie w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. To pozwoliło mi się oderwać i złapać dystans, po czym odłożyłem tekst, który napisałem, do szuflady. By trzy lata później po niego sięgnąć... - Postanowiłem wrócić do tematu z prostego powodu - otóż wokół katastrofy smoleńskiej nadal odprawiano egzorcyzmy, a żałoba, która powinna się dawno skończyć, nadal trwała, a nawet się rozwijała. Okazało się, że to aktualny temat, który warto pokazać w teatrze. Po tym, jak "Spisek smoleński" został oprotestowany, nie miał Pan wrażenia, że wkłada kij w mrowisko? - Nie. Premiera w Poznaniu została oprotestowana przez 11 zawodowych demonstrant