EN

27.03.2025, 17:26 Wersja do druku

„Dziady” jak broń

„Дзяди/Dziady” Adama Mickiewicza w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru Dramatycznego w Iwano-Frankiwsku (Ukraina), gościnnie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.

fot. Karolina Jóźwiak

„Dajcie nam broń, z resztą damy sobie radę”. Tym razem to nie słowa prezydenta Zełenskiego, ale ukraińskiego aktora Romana Łuckiego, który gra Konrada w poruszającej inscenizacji „Dziadów” według Adama Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej w Iwanofrankiwsku. Premiera miała miejsce dwa lata temu, a potem spektakl zdążył już pojawić się kilka razy w Polsce, w Krakowie i w Gdańsku, a w dniach, kiedy świat pamiętał o trzeciej rocznicy rosyjskiej agresji w Ukrainie, dzieło Kleczewskiej nareszcie zobaczyła Warszawa. A powinni zobaczyć przede wszystkim ci, którzy wahają się, kto na kogo napadł w Ukrainie. „Dziady” to broń, bunt przeciwko każdemu, kto niewoli drugiego człowieka.

Pojawiły się te „Dziady” w Warszawie może za późno, ale w porę. Tu nie tylko chodzi o rocznicę, ale być może o dziejowy moment zwrotny w tej wojnie, kiedy ruszyła cała lawina nadziei i zwątpień wywołanych pomyslem prezydenta Trumpa na szybkie zawieszenie broni, a potem zawarcie pokoju. Czy to okaże się możliwe, czas pokaże, ale okoliczności czasu i miejsca sprawiają, że silniej wybrzmiewa ten spektakl, ukazujący mechanizm odrzucenia jarzma i bezwzglęnego dążenia do wyzwolenia.

„Dziady” zawsze miały ładunek buntowniczy. Zwłaszcza część trzecia poematu dramatycznego z Wielką improwizacją, egzorcyzmami, sceną więzienną, salonem warszawskim, balem u Senatora i i widzeniem księdza Piotra. Ci, którzy z „Dziadami” się zetknęli, mają to głęboko wyryte w pamięci. Moc poetyckiego słowa działa na wyobraźnię, zostawia ślady. W Polsce nieraz działała jak tlący się lont. Dość przypomnieć wydarzenia związane z wystawieniem „Dziadów” przez Kazimierza Dejmka, czy wcześniejsze długotrwałe i daremne starania o zgodę wladz na wystawienia dramatu. W latach stalinowskich było to niemożliwe, potem dopuszczalne, ale poddawane czujnemu oku cenzora, wreszcie po zwrocie ustrojowym miało się okazać, że „Dziady” nadal potrafią uwierać i wytwoływać ostre spory. Mowa o krakowskiej insecenizacji „Dziadów” w Teatrze Słowackiego w inscenizacji Mai Kleczewskiej, która stała się powodem wieloletnich prób odwołania dyrektora teatru. Wprawdzie wprost tego zarzutu nie stawiano, posiłkując się rozmaitytmi etykietami zastępczymi, ale wszyscy wiedzieli, że chodzilo o „Dziady”, które godziły, jak insynuowano, w serca prawdziwych Polaków, tym razem wołając o sprawiedliwość dla kobiet. Powstało tamto przedstawienie po protestach Strajku Kobiet, reagujących na upodrzędnie, brak równości, przemoc i urzędowe dyrygowanie ciałem kobiet w myśl jednego z najbardziej restrykcyjntych przepisów antyaborcyjnych w Europie.

To wszystko były nasze wewnętrzne spory o „Dziady”, bo poza Polską rzadko trafiały na scenę, a w Ukrainie nigdy. Powstała inscenizacja, o której mowa – trwająca zaledwie dwie godziny bez przerwy – jest pierwszą próbą wpisania naszego narodowego poematu w tkankę ukraińskiej wrażliwości, która zwłaszcza dzisiaj okazuje się dla dzieła Mickiewicza naturalnym środowiskiem. Niiewiele zabiegów trzeba było użyć, aby arcypolskie „Dziady” stały się manifestem wolności Ukrainy, aby buntowninicze pieśni i dążenia Polaków okazały się tożsame z pragnieniami Ukraińcow. W tekst utworu wpleciono bodaj tylko jeden dzisiejszy dowcip ukraiński, aby całą resztę myśli obolalego narodu wyrazić niemal dosłownym przytoczeniem Mickiewiczowskiego tekstu.

Publiczność w tym spektaklu umieszczona została na scenie – na wzoszącej się w górę konstrukcji kilkanastu rzędów, zwróconych w stronę otworu scenicznego, który zamiast kurtyny przesłania ogromny, na razie pusty ekran. Spektakl zaczyna się od monotonnego cytatu, który nad Wisła znają wszyscy, nawet ci, którzy nie znają „Dziadów”: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie/ co to będzie, co to będzie”. A potem na ekranie pojawi się twarz aktora, który okaże się Konradem, na razie wprowadzającym w nastrój obrzędu i buntu.

To dopiero preludium. Kiedy ekran się częściowo podniesie, znajdziemy się oko w oko z czeluścią widowni teatru, a jednoczęśnie metaforyczną czeluścią trwającej wojny. U brzegu proscenium rozgrywać się bowiem będzie nie tyle scena więzienna, którą pamiętamy z wielu inscenizacji i lektury dramatu, ile scena w okopach. Aktorzy widoczni tylko częściowo, stojący i poruszający się poniżej proscenium to żołniwrze. Trwa chwilowa przerwa w walce, ktoś przybywa, ktoś odchodzi, ktoś się żegna, kogoś się wspomina. W tym okopowym nastroju w naturalny sposób pojawiają się anegdoty, opowieści, a wśrod nich zwykle z pewną deklamatorską emfazą podawane opowiadanie Sobolewskiego o udrękach patrioty, więzionego i dręczonego przez wroga, teraz przedstawiane zwyczajnie, jak poszedni chleb wojny. Budzi to jednak gniew i chęć odpłaty – stąd buntownicze pieśni, a wśród nich ta nasilniejsza zwrócona przeciw prześladowcom: „Zemsta na wroga”, śpiewana tak, że ciarki przechodzą. I już wiadomo w jakiej sprawie wznosi się ta pieśń, bo to nie jest opowieść o młodziezy filomackiej z czasów Mickiewicza (chociaż także i o tym), ale o młodych ludziach broniących dzisiaj swojego kraju. Ta pieśn to wezwanie do czynu.

Z okopów wyłania się na scenę Konrad i wtedy rozpoczyna się mistyka Improwizacji. Na początku spokojnej, rzeczowej („cóż po ludziach”), właściwie bez emocji, niemal w bezruchu, ale potem coraz groźniejszej i chwytającej za gardło. Aktor sam na wielkiej scenie działa magnetycznie, narzuca wszystkim swoje emocjonalne rozwibrowanie i siłę buntu. To siła, której nikt nie zatrzyma, która jednoczy publiczność. To chwila autentycznej wspólnoty. Tak to brzmi. I tak pozostaje w pamięci.

Kiedy mogło się wydawać, że emocjonalne apogeum mamy za sobą, rozpoczynają się egzorcyzmy. To jednak nie będzie egzorcyzmowanie Konrada a z jego bluźnierczych słów i myśli kierowanych do boga, ale egzorcyzmowanie duszy zniewolonego narodu spod panowania rosyjskiego imperium. Na ekranie zobaczymy reporterskie ujęcia z rozmaitych wydarzeń artystycznych z udziałem uśmiechniętych celebrytów, polityków, adorowanego Putina i artystów rosyjskich, wpierających reżim agresora, przeplatane poruszającymi zdjęciami dokumentującymi zbrodnie najeźdźców. Europa i świat przechodzą do porządku dziennego nad trwającym pustoszeniem Ukrainy, nalotami i śmiercią cywilów, podejmując artystów z Rosji jak gdyby nic się nie stało. Ten fragment spektaklu to najmocniejszy akt protestu przeciw milczeniu wobec zbrodni. Nie przypadkiem reprezentanci złych mocy (diabły) mówią w tej scenie po rosyjsku, a na ekranie pojwia się tłumaczenie na język ukraiński, aby podreślić że to język obcy, język najeźdżcy, którego kultura stała się narzędziem imperialnego panowania. Ta mocna, chwilami agresywna scena odsłania głębokie korzenie dziesiejszego odrzucenia języka i kultury okupanta. To nie są urazy czy uroszczenia, ale obrona przed agresorem. Spektakl „Dziadów” Mai Kleczewskiej to pole walki w trwającej obronie przed zniewoleniem.

Po skończonych egzorcyzmach aktorzy kierują widzów do foyer teatru, zamienionego w siedzibę Senatora, najpierw śpiącego i przeżywającego w śnie męki odrzucenia przez cara, a potem panoszącego się podczas balu niczym szef podrzędnej mafii albo właściciel domu publicznego, do którego sprowadzane są ofiary jego zachcianek. Tak to się kończy: donosicielstwem, przemocą, drapieżnym atakiem na kobiety i bezbronnych. I w tej scenie słychać rosyjski – język najeźdców, a stojący po bokach teatralnego foyer widzowie pozostają w niekomfortowej roli gości obserwujących te niegodziwości, rozgrywające się tuż obok, na wyciągnięcie ręki. To że bal u Senatora (podczas warszawskich pokazów „Dziadow”) toczy się w Pałacu noszącym w przeszłości imię Józefa Stalina, wzmacnia moralną wymowę tej finałowej sceny.

Maja Kleczewska powiedziała po warszawskim pokazie dramatu, że dopiero teraz, kiedy pracowała nad tą inscenizacją w Ukrainie, zrozumiała, o czym są „Dziady”. Nawet jeśli trochę dodała entuzjazmu do tego przeświadczenia, to przecież dowiodła jak na dłoni, że to tekst wciąż piekielnie gorący, wciąż ważny i gorzki. Tak długo, jak długo ważą się prawa człowieka do wolności.

Tytuł oryginalny

„Dziady” jak broń

Źródło:

„Przegląd” nr 13

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

24.03.2025

Wątki tematyczne