„Dziady” Adama Mickiewicza w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru im. Słowackiego w Krakowie, pokazanym na 46. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Jak i co mówiłoby się o „Dziadach” Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdyby nie Barbara Nowak? W jakich kontekstach widzielibyśmy to przedstawienie, gdyby nie Barbara Nowak? Jakie sensy by wygrywało, gdyby nie Barbara Nowak? Oglądając podczas Opolskich Konfrontacji Teatralnych krakowską prezentację, zadawałem sobie te pytania, szukając satysfakcjonujących odpowiedzi.
Jak wyglądałby dziś, w 2022 roku, obrzęd dziadów? Kleczewska ma ich własną wizję: oto wszyscy Polacy razem, jak jeden mąż, wywołują dusze zmarłych, chcąc nie tyle im pomóc, ile wyrównać dawne krzywdy. Wiejska kaplica staje się bliżej nieokreśloną przestrzenią, gromadzącą niemal cały przekrój społeczeństwa: patriotów, pseudopatriotów, bloggerki i influancerki, powstańców warszawskich, dresiarzy, kiboli, osoby LGBTQIA+, biednych i bogatych, starych i młodych. Wszyscy, pod przewodnictwem Guślarza, odprawiają dziady, poznając przy tym uniwersalne prawdy: należy być dobrym, nie można gardzić uczuciami innych i trzeba w życiu doświadczyć zarówno szczęścia, jak i cierpienia. Obrzęd nie wydaje się jednak wpisany w tradycję, nie jest też w pierwszej kolejności gestem niesienia pomocy; zdaje się raczej przybierać formę albo ulicznego samosądu, albo instagramowego – obliczonego na lajki i duże zasięgi – lansu. Część z bohaterów, z czarnymi kominiarkami na twarzach i kijami bejsbolowymi w rękach, mogłaby bowiem w każdej chwili wzniecić burdę, bijąc na oślep nie tylko żywych, lecz także zmarłych. Pozostali, na przykład ci z wysoko podniesionymi biało-czerwonymi szalami, pewnie prędko by do nich dołączyli. Wśród kiboli przemyka ubrana w długą suknię o narodowych barwach patriotka-celebrytka, przez cały czas prowadząca w mediach społecznościowych relację na żywo (wskazuje na to trzymany wysoko w powietrzu telefon komórkowy). Czy tak wyglądałyby dziś dziady? Czy odbywałyby się na ulicy między meczem a marszem niepodległości? Czy byłyby transmitowane na Instagramie? Oglądając krakowskie przedstawienie, można utwierdzić się w przekonaniu, że tak.
Kleczewska stawia w spektaklu odważne diagnozy, choć nie tak radykalne, jak mogłoby się wydawać, czytając twitterowe wpisy małopolskiej kuratorki oświaty czy artykuły na prawicowych portalach. „Dziady” są bowiem wystawione z dużą inscenizatorską i polityczną odwagą, ale nie są przy tym rewolucyjne czy jednoznaczne w ocenach. Nawet jeśli przyjrzymy się pierwszej scenie, to zauważymy, że reżyserka nie tyle ocenia czy reinterpretuje, ile pokazuje i uniwersalizuje. Zależy jej przede wszystkim na tym, by romantyczne dzieło wpisać w jak najszerszy kontekst, dlatego, odczytując dramat, tworzy swoistą sieć znaczeń, w której możliwe jest przechwytywanie mickiewiczowskiego języka i sposobu wyrazu na rzecz opisywania dzisiejszych nastrojów społecznych. Konradem w krakowskich „Dziadach” jest w związku z tym kobieta (fantastyczna Dominika Bednarczyk!), a w scenie więziennej widzimy wyłącznie kobiety – to one są przetrzymywane za spiskowanie przeciwko władzy. Trudno – mając w pamięci niedawne protesty po zaostrzeniu przepisów aborcyjnych – o bardziej sugestywny i aktualny obraz. Wielka Improwizacja zyskuje w tej perspektywie bardziej współczesne znaczenie – nie przez jej nową interpretację czy zmianę końcówek na żeńskie, tylko przez kontekst społeczny. Konrad, cierpiący za miliony i wypowiadający Bogu wojnę na słowa (jako poeta: „Mam więcej, tę Moc, której ludzie nie nadadzą / Mam to uczucie, co się samo w sobie chowa / Jak wulkan, tylko niekiedy dymi przez słowa”), staje się reprezentantem kobiet, które między innymi za pomocą języka walczyły i wciąż walczą o prawo do decydowania o sobie (dość przypomnieć w tym miejscu szeroko komentowane i analizowane hasła oraz transparenty z protestów).
Kleczewska wymownie ogrywa w „Dziadach” przestrzeń, różnorako ją dowartościowując. Przez większość spektaklu scena jest właściwie pusta. Co więcej, wrażenie pustki potęguje powiększenie proscenium o dodatkowe metry (kosztem kilku pierwszych rzędów) i wyłożenie jej złotym, odbijającym światło tworzywem. Efekt jest taki, że obserwując postaci, można odnieść wrażenie, że znajdują się w jakimś zawieszeniu, zupełnie pośród niczego. To „nic” ma w spektaklu różne znaczenia i różnie też determinuje postrzeganie odbiorcy: Konrad, stojący podczas Wielkiej Improwizacji z przodu, na wyciągnięcie ręki widza, wydaje się przeraźliwie samotny (stoi bowiem sam pośród wielkiej przestrzeni, podpiera się kulami; jest słaby, bezsilny, zdany tylko na siebie); z kolei Senator (Jan Peszek), zasiadając przy długim złotym stole, uchodzi w oczach oglądającego za niedostępnego zwykłym ludziom i potężnego w swym autorytecie. Staje się bowiem „właścicielem” wielkiej przestrzeni, o której w pełni decyduje – to on ustala, kto może, a kto nie może (Pani Rollison) w niej przebywać. Pojawiająca się w pewnym momencie spektakularna złota replika ołtarza Wita Stwosza, przy której odprawiane są nad Konradem egzorcyzmy, jeszcze dobitniej podkreśla samotność bohatera: w jej obliczu wydaje się on malutki, zupełnie nic nieznaczący; ogromne złote figury świętych dominują nad całą sceną, przypominając o autorytecie i symbolicznej władzy Kościoła.
Choć dużo mówi się w mediach o krakowskim spektaklu (w tym o jego politycznych i społecznych konsekwencjach – od procesu odwołania dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego po komentarze różnych polityków), to odnoszę wrażenie, że częściej mówi się jednak o wyobrażeniach na jego temat niż o nim samym. Wprawdzie trudno „Dziadom” Kleczewskiej cokolwiek zarzucić (stanowią wszak przykład ciekawego, udanego i społecznie zaangażowanego inscenizowania kanonicznych dzieł), to diagnozy, które reżyserka stawia, wydają się dość oczywiste. Można by się w związku z tym zastanowić, czy trzeba sięgać po Mickiewicza i uruchamiać tak dużą teatralną machinerię, by opowiedzieć, że władza deprawuje, polskie społeczeństwo jest podzielone, a konsekwencją bycia bojownikiem o wolność jest cierpienie. Z drugiej zaś strony – dlaczego mielibyśmy tego nie robić? Proponowane w pokazie rozpoznania nie są nowe czy zaskakujące (raczej utwierdzają nas w liberalno-lewicowej interpretacji polskiej rzeczywistości), podobnie jak nowe nie jest mówienie o nich przy użyciu dramatu wieszcza – wystarczy przywołać „Dziady na Mickiewicza” Oskara Sadowskiego, spontaniczne przygotowane i wystawione podczas strajku kobiet niedaleko domu Jarosława Kaczyńskiego. Nowa wydaje się za to burza społeczna towarzysząca spektaklowi – przynajmniej dla tych widzów, którzy „Dziady” postrzegali dotąd wyłącznie w kategoriach lektury szkolnej. Okazało się bowiem – między innymi dzięki Barbarze Nowak, która, pragnąc zniechęcić, tylko zachęciła – że za pomocą kanonicznego, romantycznego tekstu można mówić o tym, co nas dziś, w XXI wieku, drażni i boli. Klasyka, jak widać, wciąż jest żywa!