„My Way“ Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.
Jeden z moich szacownych kolegów poświęcił kilka akapitów wspaniałej, według niego, sukni Tomasza Ossolińskiego, w której Janda występuje na scenie. Mnie z kolei dużo ciekawsze wydaje się to, co z nią zrobili reżyserzy światła, Rafał Piotrowski i Waldemar Zatorski. Janda wychodzi na scenę w lśniącej, cekinowej, w sumie niczym szczególnym niewyróżniającej się sukni o ciemnym odcieniu (odkąd zostałem zwyzywany przez kostiumografa od daltonistów, boję się pisać, w jakim dokładnie). W podobnym kolorze i stylu – z cekinami mieniącymi się odbitym światłem – zrobiona jest również złożona z pasów kurtyna, na tle której występuje artystka. W zależności od koloru użytego na scenie światła, i suknia, i kurtyna mienią się podobnie, stwarzając iluzję, że na tle owej zlewającej się w jedno międzyplanetarnej, mieniącej się gwiazdami(!) przestrzeni mówi do nas… popiersie Aktorki, wycięte z niej harmonijną linią dekoltu.
Efekt jest znakomity, pokazuje bowiem nie tylko dystans wielkiej aktorki do siebie i tego, co robi na scenie, lecz także pomysł na to, jak widzi ona siebie/swoją bohaterkę (bo Janda na scenie wciąż będzie prawdziwą Krystyną Jandą, ale też i postacią, którą jej przyjdzie grać) oraz z jakiej pozycji będzie nam opowiadać swoją/jej historię, nie mówiąc już o czułej ironii, unoszącej się dzięki temu zabiegowi nad sceniczną opowieścią. Pięknie też, trzeba przyznać, całość tej koncepcji koresponduje z kilkakrotnie wspomnianym w spektaklu wątkiem zagubienia się bohaterki/Jandy na granicy życia i sztuki, spuentowanym przez ściskającą za gardło opowieść o holterze Ignacego Gogolewskiego, wskazującym brak problemów z sercem tylko w porze grania spektakli. W takiej sytuacji lśniącą humorem i anegdotami opowieść wielkiej gwiazdy Krystyny Jandy, można z powodzeniem przeczytać jako kolejną ucieczkę Krysi, dziewczyny, która została aktorką, żeby potem przez całe swoje niełatwe życie przebierać się za Shirley Valentine, Tonkę Babić, Wałęsową, a nawet… Krystynę Jandę, „tę z encyklopedii”, i uciekać w ten sposób od całego syfu, który niesie życie, a którego chyba gdzieś w głębi duszy ciągle się boi. Teatr zaś w tym kontekście byłby dla niej nie tylko domem, ale też azylem, bezludną wyspą, szpitalem, w którym, chowając się pod maską kogoś innego, udało jej się dożyć pięknego wieku, przetrwać wszelkie prywatne i społeczne burze i ocalić siebie: odważną, pyskatą, krnąbrną i nieuznającą kompromisów dziewczynę ze Starachowic.
Gdy w finale spektaklu Janda zaczyna śpiewać tytułowe My way Sinatry (najpierw tylko z akompaniamentem znakomitego trębacza, Jerzego Małka, potem zaś większego zespołu muzyków), owe pasy, składające się na kurtynę, okazują się przezroczyste, muzycy zaś stają się widoczni. Prościutki zabieg, niby nic szczególnego, lecz jakże wielce mówiący! Oto tam, gdzieś za kurtyną, istnieje zespół całkiem realnych ludzi, dzięki któremu Krystyna Janda-persona może snuć ze sceny swoją historię, wykonując cudzy (choć własny) tekst. Podobnie Krystyna, aktorka ze Starachowic ma gdzieś na backstage’u całe tabuny ludzi, którzy pomagali i pomagają jej nie tylko grać, ale i żyć.
Warto zauważyć, że spektakl ten pokazuje, że Janda/Krystyna w obu tych przestrzeniach prawie zawsze jest sama, bo tak jak w teatrze nie można za kogoś zagrać roli (gdy jest się już na scenie), tak w rzeczywistości nie można za kogoś przeżyć życia. Zwłaszcza że jak by się aktorka Krysia nie starała, publiczność i tak będzie widziała „popiersie”, czy też inaczej mówiąc – Jandę, „tę z encyklopedii”, i to jest właśnie ta łyżka dziegciu w beczkach sukcesu i kariery, o których słyszymy ze sceny. Janda wydaje się swój los rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego pisze sobie tekst, który co wieczór będzie teraz wykonywać, bo dobrze rozumie, że teatr to maszyna, która przerabia najpierw prawdziwe na fałszywe, które z kolei, przechodząc przez czwartą ścianę, staje się na powrót prawdziwe, w naszych umysłach i sercach. Aktorka i reżyserka Janda ubiera więc siebie i swoje życie w teatr, żebyśmy dzięki niemu mogli choć przez chwilę zobaczyć, kim jest naprawdę, co jest istotą i sensem jej prywatnego życia, ale i aktorstwa, teatru i ludzkiego losu. I to wszystko w godzinę czterdzieści!
Gdy Krystyna Janda tak nam ze swadą opowiadała swoją historię, przyszła mi na myśl Mieczysława Ćwiklińska i jej ostatnia rola (obwieziona po całej Polsce) – oszukiwana w dobrej wierze przez bliskich Babcia ze sztuki Alejandro Casony „Drzewa umierają stojąc”. Jest bowiem jakieś podobieństwo w tym doświadczaniu deziluzji, z jakim muszą się zmierzyć zarówno Eugenia Balboa Ćwiklińskiej, jak i Krystyna Janda – Jandy. Pierwsza z nich grała swoją rolę do śmierci, jakby urzeczona tym, że w nagrodę za piękne życie los ofiarował jej rolę kogoś, kto – oszukiwany przez całe lata – musi wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy. Janda z kolei będzie grała swoją rolę do śmierci, bo rola „tej z encyklopedii”, jest – czy tego chce czy nie – częścią jej życia. Nam zaś pozostaje tajemnica, zawarta w pytaniu, dlaczego ludzie poświęcają aktorstwu całe życie, co w tym zawodzie jest jego sensem i istotą, sprawiającą, że nawet chore ludzkie serce przez trzy godziny spektaklu cudownie pozbywa się swoich problemów. Na to pytanie Janda jednak nie odpowiada i słusznie. Jest tajemnicy teatru zazdrosną strażniczką i kapłanką, gdyby nam ją zresztą zdradziła, ta po prostu by zniknęła… a wraz z nią, i ona sama, i my, urzeczeni nią widzowie.