„40-latek. Warszawski musical" wg scenar. i w reż. Joanny Drozdy w Teatrze Rampa w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Każda epoka czasów PRL ma swój kultowy serial, który wpisany był w obraz naszej stolicy – Warszawy. Za Władysława Gomułki żyło się losami dwóch rodzin z ulicy Senatorskiej w Wojnie domowej. Za Edwarda Gierka losy rodziny Karwowskiego w Czterdziestolatku ekscytowały wszystkich, a obraz jego familii oddawał brzmienia propagandy sukcesu lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. A w latach osiemdziesiątych, następny blok i już inna dzielnica. Ze Śródmieścia przenosiny na Ursynów i losy mieszkańców w Alternatywy 4. Świetny to był Polaków obraz własny. Śmieszny, ironiczny, z nutą prawdy. Lubię powracać do owych perełek analogicznie jak do filmów Stanisława Barei. Ale czy dziś młode pokolenie w ogóle jest w stanie zrozumieć tamten czas, który należało śledzić na bieżąco, bowiem jego specyfika zaskakiwała każdego przybysza z zewnętrznego świata? Zawsze w to powątpiewam. I nie utwierdziła mnie w tym najnowsza premiera w warszawskim Teatrze Rampa. Z wielką radością przeczytałem zapowiedź – 40-latek. Warszawski musical. I sobie myślę, nowe odczytanie, fajnie, owszem inspiracja, ale odkrywczo, ciekawie. I nic podobnego! Spektakl to niczym kolejny odcinek serii tylko, że na scenie. Na dodatek jak jesteś laikiem, gdy nigdy nie spotkałeś się ze Stefanem, żoną Madzią, dziećmi Jagodą i Markiem, sąsiadem Karolem, inżynierem Gajnym czy Kobietą Pracującą, nieodłącznym gościem każdego odcinka w wykonaniu Ireny Kwiatkowskiej, to niczego nie zrozumiesz na scenie przy Kołowej. Konstrukcja scenariusza reżyserki Joanny Drozdy łączy wątki, ale ich nie buduje, wprowadza postaci, ale nie mówi kim one są. To bezsens, bo nie daje szansy zrozumienia dla młodych odbiorców.
Stefan Karwowski, budowniczy Trasy Łazienkowskiej w nieodłącznym maluchu zmierza do pracy. Czterdzieści lat na karku, trudny wiek pomiędzy dojrzałością a jeszcze młodością. Tu jeszcze flirt z Mariolką, przypadkowo spotkaną koleżanką z pracy żony Madzi, ale to już nie to. W pracy spotkanie z dyrektorem i Maliniakiem. Przypadkowa decyzja o konieczności pokazania klasy robotniczej podczas festiwalu piosenki polskiej w Opolu, którym żyje cały kraj. I tak się dzieje. Bowiem opowieść osnuta jest wokół owej eskapady. Poszukiwania kostiumu, sensu i właściwego utworu do zaśpiewania. Ale tak naprawdę to pogodzenie się ze swoim wiekiem, rzeczywistością. Spektakl rozpoczyna fragment Polskich Kronik Filmowych. Zmontowany na szybko, w stylistyce epoki Gierka reportaż z miejsca pracy bohatera. Tylko zastanawia po co było się na to silić, jak można było sięgnąć do oryginału, a efekt byłby dużo lepszy. I owe wprowadzenie jasno mówi w jakim czasie jesteśmy. Elementy dekoracji typowe – meblościanka, wersalka, wspomniany maluch i kręci się ta opowieść. Tylko problem polega na tym, że żarty są trywialne, piosenki rozciągnięte do granic możliwości, w których gubią się sensy. Muzyka powierzchowna, autorstwa Michała Łaszewicza w ogóle nie wpada w ucho. Oprócz znanego przeboju wykonywanego przez Andrzeja Rosiewicza ciężko przytoczyć cokolwiek, bowiem nic nie zostało w głowie. Choreografia nie wykracza dalej niż sztampowość. I rodzi się pytanie po co ten spektakl? I chyba z odpowiedzią przychodzi sama reżyserka, która obsadziła siebie w roli Kobiety Pracującej. Monologi wiele mówią, kto chce być najważniejszy. Jeden z nich wywołuje falę oklasków – feministyczny, mocny, ale nie wykraczający dalej niż utarte tezy o kobiecej roli w domowym siedlisku. Ale dwa wtręty Drozdy są nie do zaakceptowania. Służą jedynie do ukazania nagiego biustu, aby było zabawniej. A jest po prostu żenująco. Wstyd totalny, bowiem ośmiesza aktorkę, nie buduje niczego. A to, że jest striptizerką w Kongresowej nie łączy się w ogóle z opowieścią, no istny grzyb w barszczu. Identycznie jest ze sceną w lesie, podczas podróży rodziny maluchem do Opola. I nagle pojawiają się zjawy. Znów Drozda – Kobieta Pracująca. I znów biust. I myślę sobie – naprawdę? Konieczne? No po prostu boki zrywać. Drozda znów pojawia się jako konferansjerka festiwalowa – to niezłe, dowcipne i najlepszy fragment wieczoru wiązanka dawnych przebojów w świetnym wykonaniu zespołu, choć nazwanego grupą lokalnego domu kultury. Reżyseria to montaż poszczególnych scen, wejście, wyjście, wjazd kanapy. Zbiór monologów i piosenek, silący się na spektakl. Bliżej mu do montażu scen filmowych, przetasowanych jak talia kart, ale raczej do gry w wojnę niż pokera.
Aktorsko jest przeciętnie. Show wszystkim kradnie uzurpatorsko Joanna Drozda, która przygotowała spektakl dla siebie niczym one woman show. Ciekawie prezentuje się Modest Ruciński jako Karwowski, a swoimi gestami podczas piosenek, w niezłym, oryginalnym tańcu, przypomina Jasia Fasolę. Karol w wykonaniu Konrada Marszałka to totalne nieporozumienie, gdyż głos nie ma barwy śpiewu, a raczej melorecytacji. Madzia Anny Mierzwy jest kolejną wpadką, która gra na tanich kopiach Anny Seniuk z oryginału filmowego. Objawieniem jest Mikołaj Wachowski jako Marek – kilkunastolatek, który świetnie śpiewa i tańczy. Istny talent. Warto go pielęgnować.
Scena prowadzona przez Michała Walczaka rozwija się nieźle, ma na sobie ciężar chęci bycia najbardziej warszawskim miejscem teatralnej rozrywki. I chwała mu za to. Ale prosimy o mniej wpadek takich jak Czterdziestolatek. Oprócz wspomnień, dla tych co je mają, nie pozostanie nic, no może zażenowanie. A przecież od teatru wymaga się więcej, dużo więcej.