Może te sumy i pieczarki przedostały się do PRL-owskiej szarzyzny właśnie z Davidem? Może było tam znacznie więcej niesamowitości, których wciąż nie umiemy odczytać? To spojrzenie spoza czasu teraz, w 2021 roku, wydobywa z tamtych estetyk i wyobraźni dodatkowe smaczki i kolory - mówi Dorota Masłowska o sztuce „Bowie w Warszawie" w STUDIO teatrgalerii. Rozmowa Michała Nogasia w Gazecie Wyborczej.
- Kobieta związana z drugą kobietą niczemu nie służy. Marnują się siły rozrodcze, porządkowe i kuchenne.
„Lata siedemdziesiąte. Znany muzyk DAVID BOWIE wraca pociągiem z Moskwy do Berlina. Wielogodzinna podróż dłuży się.
W myślach układa nuty, frazy na nową płytę… To musi być coś wyjątkowego; coś, co zrewolucjonizuje muzykę światową. (...) Tymczasem pociąg jedzie już przez… chyba przez Polskę. To jakiś taki kraj byłej Jugosławii… słyszał kiedyś o nim. Westchnąwszy, wyciągnął najnowszy nabytek – jeden z modnych ówcześnie na Zachodzie kalkulatorów, ku zadziwieniu nieznających tego wynalazku współpodróżnych, którzy wpatrywali się w niego – obsługującego nieznane urządzenie – jak dzieci w wystawę sklepu z zabawkami!
On zaś dla zabicia czasu począł liczyć sennie, markotnie… (...)
Gdy się ocknął, pociąg stał już w Warszawie. Ze słów pewnego jegomościa, który uwidział sobie, że świetnie włada angielskim, wywiedział się, że to dłuższy postój. Głucha ciemność peronu pachniała żelastwem, sikami i bzem. Sekundował mu odległy swąd gotowanej kapusty dochodzący z jakiejś garkuchni. Ostrożnie wynurzył się z dusznej gawry przedziału w nieprzenikniony, rzadko posiany słabymi światłami mrok obcej metropolii…
Tu DAVID BOWIE przepada w ciemnościach dworca".
Tak zaczyna się pierwsza scena najnowszego dramatu Doroty Masłowskiej „Bowie w Warszawie". W sobotę 18 grudnia jego premiera w warszawskim Teatrze Studio, w styczniu - w formie książki.
Michał Nogaś: Dlaczego właśnie Bowie?
Dorota Masłowska: To będzie dość banalny początek, ale jest on dla mnie ważnym artystą, którego muzyka towarzyszy mi przez całe życie. Jednocześnie nie na tyle, żeby pisać o tym sztukę. Pojawiła się raczej we mnie pokusa zaproszenia go do współpracy, której on zwyczajnie nie może już odmówić. I ekscytacja, że przy wykorzystaniu jego postaci mogę dostać się do przeszłości i ją zhakować; że za pomocą języka mogę odbyć podróż w czasie i w 2021 r. wprowadzić do opowieści o latach 70. wątki i sprawy, które wtedy były w kulturowym przemilczeniu, zaprzeczeniu.
I właśnie Bowie był mi do tego niezbędny jako wyzwalacz. Potrzebowałam go jako talizmanu lub oka, które jest w stanie dać pewną ekscentryczną i jednocześnie totalną, uniwersalną perspektywę na tamte realia.
Grzebiąc w nich, można dotknąć naszego DNA. Etapu, który wiele mówi na temat tego, z czym przyszło nam się mierzyć teraz, ogona, który za sobą ciągniemy, historii, z których nie możemy się wyplątać.
A ile w rzeczywistości jest Bowiego w „Bowiem..."?
– W sposób dosłowny – bardzo mało. Bowie jest, ale go nie ma. Z drugiej strony jest postacią najważniejszą, kluczową. Swoją obecnością stwarza ten świat.
Kiedy zaczynałam myśleć, jak to wszystko ugryźć, wiedziałam tylko, że nie ma tu miejsca na żadną dosłowność, na rozwijanie tej postaci jeden do jednego. Bo ani nie czuję się do tego uprawniona, ani mnie to aż tak bardzo nie interesuje.
Wykorzystałam emblemat, zarys jego postaci, ale w zasadzie bez twarzy. On mi się właśnie takim jawi – bez twarzy.
Sam się zaczął jawić?
– Miałam kiedyś pomysł literackiego opracowania tej jego słynnej krótkiej wizyty w Warszawie, ale z różnych względów to się wtedy nie udało. Aż nagle wrócili z nim do mnie Tomasz Plata z Teatru Studio i reżyser Marcin Liber.
Byłam wtedy dłuższy czas w Chinach na stypendium. Mieszkałam w dziwnym hotelu z kilkunastoma innymi pisarzami z całego świata. Bardzo mało tam pisaliśmy, ale cały czas tańczyliśmy i takim muzycznym esperanto były dla nas hity z lat 70., właśnie Bowie, Rolling Stonesi.
Więc ta propozycja przyszła w jakimś specyficznym momencie: miałam głowę pełną muzyki raczej niż literatury, poza tym ciągle tłumaczyłam komuś, że jestem z Polski, co to ta Polska, jak tam jest. Wydaje mi się, że dlatego się zgodziłam. W dodatku byłam też o ten pomysł zazdrosna. Może trochę się obawiałam, że oddadzą to jakiemuś Ireneuszowi Iredyńskiemu? Żartuję, ale kusiło mnie to też w dużej mierze dlatego, że ja się właśnie na różnych Iredyńskich i wysokonakładowej literaturze PRL-u wychowałam. Książki z tamtego okresu zalegały na półkach miejskiej biblioteki, do której uczęszczałam, karmiły i kształtowały moje pisanie. Wciąż w sobie noszę ich specyficzny styl. Z jednej strony bardzo anachroniczny i poprawny, oficjalny, a z drugiej – pełen aspiracji i wycieczek ku nowoczesności, różnych „serwus!", „oh yes!", „o’key!". Stosunkowo łatwo było mi uruchomić w sobie ten tryb językowy.
Dodatkowo ponakręcałam się innymi lekturami i filmami z epoki. Dla mnie, jako pisarki eksplorującej i lubującej się w różnych rejestrach języka, ożywienie tamtego polskiego, wprawienie nim w ruch świata sprzed pół wieku jest dużym przeżyciem. Jest w tym mieszanka propagandy i naiwności, pewna górnolotność, jakieś też uniesienie moralne. Seks pisanym przez „x" i masa innych smaczków.
Wiedziałam też, że mój risercz musi mieć jakieś ramy, nie mogę szukać i czytać bez końca, bo muszę to jeszcze napisać. Żeby się nie pogubić, poprosiłam Pawła Dunina-Wąsowicza, by przygotował dla mnie zestaw książek, które by mi dobrze zobrazowały tamtą potoczność, codzienność. Ze swojej tajemniczej i ekscentrycznej biblioteki powyciągał różne rarytasy łamane na rarogi i tak powstał mój pakiet obyczajowo-kryminalny. Trochę zresztą miałam też różnych dziwadeł w domu.
Mówisz: „Grzebiąc w tej obyczajowości, można dotknąć naszego kulturowego DNA, etapu, który wiele mówi na temat tego, z czym przyszło nam się mierzyć teraz, ogona, który za sobą ciągniemy, historii, z których nie możemy się wyplątać". Co dokładnie masz na myśli?
– Gdy się do tej obyczajowości, do tych czasów zajrzy, widać zręby naszych obecnych relacji, zachowań, dążeń. Bardzo mocno odczuwam, że jesteśmy spadkobiercami rozmaitych problemów, które być może nie dotyczą nas już fizycznie, ale metafizycznie ciągle tak.
Mówię tu o wojnie i o PRL-u, o traumie, nędzy, rozpadzie dawnej hierarchii i tworzeniu się nowej, o tym, jak weszły w to wszystko pieniądze: załatwianie, kombinowanie, idea sprytu, zaradności. Żeby te wszystkie tematy uruchomić w sobie i wprowadzić do tekstu, musiałam – poza literaturą czy filmami z tamtego okresu – sięgnąć też do swoich wewnętrznych pokładów cioć i babć, do głębokich poziomów wspomnień.
Trochę mimowolnie wyszło mi tak, że bohaterowie „Bowiego w Warszawie" mówią różne rzeczy, spod których wychodzą zupełnie inne rzeczy.
Powtarzają oficjalne, wyuczone kwestie, ale między słowami wymyka im się prawda. Tak jakby wszyscy wiedli podwójne i potrójne życia, czegoś nie wypowiadali na głos, coś pomijali, przemilczali, ukrywali. Na pewno nasuwa to pytanie, jak wpłynęło na nas jako naród to życie w kłamstwie, w podwójności. Oficjalna wersja rzeczywistości podszyta była równie oficjalną warstwą tajemnic, przemilczeń i zwyczajnych kłamstw.
I pretensji przenoszonych z pokolenia na pokolenie. Najlepszym tego dowodem może być historia dwóch sióstr, bohaterek „Bowiego w Warszawie", które wyszły z powstania warszawskiego i podjęły próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości. A podzielił je stolik, który taszczyły ze sobą, relikt dawnych czasów, do którego obie roszczą sobie prawo.
– Stolik, który pojawia się w sztuce, jest jedynym ocalałym w rodzinie rekwizytem dawnej świetności, artefaktem zniszczonej hierarchii.
Z jednej strony to on właśnie tę rodzinę tworzy, a z drugiej rozsadza, skłóca, bezustannie ożywia żale i zaszłości. Jest klamotem, ale też wehikułem czasu, przedmiotem rozmaitych fantazji tożsamościowych i heroicznych. Aż w końcu rozpada się na oczach bohaterów i pozostawia samych sobie wobec nowej rzeczywistości, niezbyt przez nich pożądanej. Rozpada się zresztą dzięki badylarzowi, uosobieniu nowych czasów…
Po temat powstania warszawskiego sięgnęłaś w swoim dramatopisarstwie nie pierwszy raz.
– Najbardziej chyba spełnioną próbą było „Między nami dobrze jest". Z tego zapewne powodu zostałam zresztą później zaproszona do współpracy przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Ale gdy temat ustawiony został w sposób tak jasny i jednoznaczny, zwyczajnie nie potrafiłam tego napisać.
To właśnie wtedy przyszedł mi do głowy ten Bowie i intuicja, że nasze oczy są w tym wszystkim opatrzone, że to jest już przezroczyste, że potrzebujemy kogoś z zewnątrz, żeby to ostro nim zobaczyć. A może to ja potrzebuję, nie wiem, czy mogę wypowiadać się aż tak zbiorczo. Ale nie wydaje mi się, by w ostatnim czasie powstały szczególnie udane artystycznie opowieści o powstaniu warszawskim. Mimo że polityka państwa nakłania artystów do opracowywania historii wciąż od nowa, nie dostrzegam na tym polu sukcesów.
Zajrzyjmy więc do tego świata z „Bowiego w Warszawie", świata, który się za nami ciągnie, co chwilę nas dogania i z którego, jak mówisz, nie możemy się wyzwolić. Jaka była ta nowa hierarchia stosunków społecznych?
– Pisząc, wiedziałam, że wyłaniają mi się z tekstu osoby na różne sposoby zniewolone. Gdy wnikałam w światy kreowane przez ówczesnych artystów, czułam, że mam do czynienia z ludźmi uwikłanymi w historię, bardzo silne i narzucone im role społeczne, w olbrzymie usztywnienie, zakłamanie, pruderię.
Przede wszystkim poruszały mnie w tym historie kobiet. Gdy patrzeć na to dzisiejszymi oczami, nie da się zaprzeczyć, że doszło w tamtym okresie do niesamowitego postępu obyczajowego, kobiety urosły, wzmocniły się, poszły do pracy. A z drugiej strony widać, że korzeń patriarchatu pozostał nienaruszony, siła jego oddziaływania była potworna. Powiedzenie do żony: „cicho, głupia, podaj kapcie", było absolutną normą. Niby to było dawno temu, ale pamiętam swoją wychowawczynię z podstawówki tłumaczącą nam, że „kobieta musi wiele wycierpieć" – co to za niesamowity, zabójczy przekaz dla dziesięcioletnich dziewczynek.
Najważniejszym napięciem fabularnym w „Bowiem w Warszawie" jest to pomiędzy bohaterem tytułowym a moją główną bohaterką. On jest dla mnie ówczesnym uosobieniem wolności, przekraczania wszelkich granic: obyczajowych, estetycznych, a nawet grawitacji.
A Regina toczy beznadziejną walkę o możliwość bycia sobą, bycia tym, kim jest, na najbardziej elementarnym poziomie. Nie ma na to szans o tyle, że jej seksualność nie ma nazwy. Nie ma na nią słowa – nawet wulgarnego, negującego – po prostu na poziomie języka nie istnieje. Nie ma na nią miejsca też w scenariuszu życia, jaki dla niej przewidziano.
Ona czuje na niego intuicyjną niezgodę, buntuje się, ale ta niemożliwość nazwania się, wyrażenia się nie wróży tu wygranej, a zależności ekonomiczne zmuszają do kompromisu. „Jakiegośtam" kompromisu, który jednak na dłuższą metę jest potworny, bo życie bez miłości jest dramatem.
Pozostałe postacie, świadomie lub nie, też poszły w życiu na różnego rodzaju kompromisy i są tych kompromisów ambasadorami. Choćby matka głównej bohaterki, która utraciła swoje – tak je nazwijmy – dostatnie, piękne życie, ale wciąż nieco z rozpędu nim żyje i dlatego obsesyjnie wręcz próbuje dawny status przywrócić i sobie, i córce. Choćby za cenę przehandlowania Reginy, wydania jej za mąż za hodowcę pieczarek, prominenta nowej hierarchii. Niezgrabnej gwiazdy, która swoimi pieniędzmi ma oświecić tę podupadłą rodzinę albo choćby zapewnić jej przetrwanie.
Mamy jeszcze milicjanta, który ma ambicje literackie i który próbuje swoje frustracje zawodowe oraz życiowe rozładować za pomocą pokątnie pisanej literatury o profilu moralnym…
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy Reginie. Jest to też opowieść o świecie przepełnionym zakłamaniem. Opowieści lesbijskich z czasów PRL-u nie znamy zbyt wiele, przynajmniej w literaturze.
– A może nie było ich wcale? Dlatego czułam tu pewnego rodzaju misję – zakraść się do tamtych czasów i zainstalować w nich taką historię. Nie dosadnie i dosłownie, raczej w formie koanu literackiego – spróbować wyrazić słowami to, co wtedy niewysłowione, niemożliwe.
Lesbijki nie istniały w narracjach literackich i filmowych. Bardzo mnie to intrygowało – dlaczego? Geje przecież przewijali się jako trochę śmieszna, trochę żałosna figura – jak ten podrywacz zaczepiający inżyniera Karwowskiego w barze w „Czterdziestolatku". Ale lesbijka poza kontekstem więziennym zwyczajnie nie istniała.
Zastanawiało mnie, czy wynikało to może z bardzo pragmatycznych mechanizmów patriarchatu, w myśl których kobieta związana z drugą kobietą nie tworzy rodziny, nie pomaga mężczyźnie prowadzić gospodarstwa domowego: jej istnienie nie ma żadnego powodu ani sensu.
„Zaburzenie wzorców".
– Tak, ale nie tylko. Chodzi mi też o wymiar pragmatyczny: kobieta związana z drugą kobietą niczemu nie służy, z punktu widzenia patriarchatu taki związek jest bezzasadny, bezcelowy. Marnują się siły rozrodcze, porządkowe i kuchenne.
To ma bardzo proste przełożenie na los Reginy. Będąc prawdopodobnie lesbijką, musi wyjść za mąż, by móc „się jakoś urządzić", „jakoś ustawić". Samotna kobieta raczej nie była w stanie poradzić sobie ekonomicznie. A jeśli nie związała się z mężczyzną, pozostawała starą panną przy rodzinie, też śmieszną, bo „bez chłopa", to była jedyna alternatywa.
To dlatego jej wakacyjna miłość, Judyta, znika, decyduje się na związek z mężczyzną i publicznie się z tą znajomością obnosi?
– Tak, bo przecież wie, że kobieta nie może iść przez życie całkiem sama. Trzeba się jakoś ustawić, wpasować, znaleźć partnera, który zapewni byt.
Gdy mówiłaś o bohaterach twojej sztuki, wymieniłaś milicjanta, który w wolnych chwilach poświęca się pisaniu. W życiu zawodowym zajmuje się między innymi tropieniem przestępcy, który na Mokotowie napada na kobiety i dusi je szalikiem. W „Bowiem w Warszawie" pobrzmiewają też echa miejskich legend, kryminalnych mitów i historii, którymi karmiono obywateli w czasach PRL-u.
– Każde czasy obfitują w opowieści o rozmaitych porywaczach, czarnych wołgach i wycinaniu nerek. Myślę, że dziś funkcję takiego oddolnego siania grozy pełnią historie o 5G i czipach w szczepionkach. Ale w fantazji o Dusidamku znamienne jest to, że napada tylko na kobiety. Jak Wampir z Zagłębia.
Zdzisław Marchwicki. Z zimną krwią zamordował 14 kobiet, 7 kolejnych ofiar przeżyło. Stracono go w kwietniu 1977 roku.
– Wszystkie te historie, czy oparte na faktach, czy po prostu legendy miejskie, syciły się tematem bestialskiej przemocy wobec kobiet. To rozpalało społeczne emocje – obrazy gwałtu, obcinanych nóg i głów, którymi później mordercy mieli grać w piłkę. One budzą nie tylko grozę, obrzydzenie i przerażenie, ale też ekscytację, podminowanie. Więc taki elektryzujący społeczność cień Dusidamka wiele mówi o niej samej: nie chcę powiedzieć, że o jej ukrytych pragnieniach, ale myślę, że jest wyrazem jakiejś niewyrażonej podskórnej przemocy, nienawiści, pogardy. Dusidamek to twarz grozy unoszącej się w powietrzu. Pozwala umiejscowić zło na zewnątrz.
Ludzie nie muszą już się bać siebie nawzajem, zagrożenie jest gdzieś indziej, dalej.
Jest w „Bowiem w Warszawie" jeszcze jeden wątek – zawiści literackiej. Oto dyrektor księgarni należącej do Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki znajdującej się przy placu Komuny Paryskiej, dziś Wilsona, miejsca, które odwiedził David Bowie, wścieka się i pieni, bo nie jest – a prawdopodobnie też nigdy nie będzie – pisarzem tak uznanym jak lekceważony przez niego, poniewierany i obrażany niejaki Wojciech Krempiński. Skąd ten temat?
– To akurat historia zaczerpnięta z mojego życia. Skoro opisywałam różne przemoce wobec kobiet, pomyślałam, że to ciekawy jej przypadek: jakiś czas temu ktoś pokazał mi książkę znanego polskiego pisarza, która jest takim zapisem artystycznej niemocy… Są tam opisane fabuły różnych seriali i jest dużo o tym, jak dobre, ale niedoceniane są jego książki, a w tym wszystkim sporo uwagi poświęcił też mnie i wykazaniu, jak bardzo jałową, wtórną i nieciekawą jestem pisarką. Psychologicznie wydało mi się to niebywale interesujące.
Tak powstał pisarz dyrektor księgarni. Jest oczywiście w tym trochę złośliwości, ale też i rodzaj zadumy nad losem kogoś, kto nie jest w stanie zrealizować swoich ambicji, więc poświęca się pieczołowitym próbom zdegradowania tych, którzy – jego zdaniem – zajęli należne właśnie jemu miejsce w hierarchiach artystycznych. W tym wypadku: młodsza kobieta, więc frustracja jest tym większa.
A wszystko to, o czym rozmawialiśmy, zanurzyłaś w świecie baśni, w którym pojawiają się nagle pastereczki śpiewające własną wersję utworu „Helokanie" Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk", wykorzystanego przez Bowiego na płycie „Low" w utworze „Warszawa", rzeczny sum i syreny, a nawet – maszerujące w pochodzie pierwszomajowym – pieczarki.
– Elementy baśniowe pojawiają się, bo teatr daje mi taką możliwość. Jest tą dziedziną sztuki, która wszystko mieści. Mówiącego suma rzecznego czy pieczarkę dość ciężko wprowadzić bezboleśnie do powieści, a w dramacie mogę tworzyć światy szalone, co jest bardzo uwalniające. Uwalniające również język, bo najgorszą torturą byłoby dla mnie, gdybym musiała rekonstruować lata 70. w skali 1:1, czując oddech komisji ds. realizmu na plecach.
To mnie w ogóle nie interesuje, pociąga mnie za to rozszczelnianie rzeczywistości, wprowadzanie wątków surrealistycznych. Dzięki temu mogę rozciągnąć język we wszystkie absurdalne i fantastyczne strony, co z kolei sprawia, że dużo mocniej wybrzmiewają różne dziwności, z których istnienia ludzie ówcześni być może w ogóle nie zdawali sobie sprawy.
Jest w tym coś z Bowiego, to przekraczanie przez artystę wszelkich granic, szokowanie, wkraczanie na teren zakazany.
– Może te sumy i pieczarki przedostały się do PRL-owskiej szarzyzny właśnie z Davidem? Może było tam znacznie więcej niesamowitości, których wciąż nie umiemy odczytać? To spojrzenie spoza czasu teraz, w 2021 roku, wydobywa z tamtych estetyk i wyobraźni dodatkowe smaczki i kolory.
Twój Bowie milczy, nie podszywasz się pod niego. Pomyślałem, że może szkoda. Może dowiedzielibyśmy się, czy w ogóle odnotował fakt, że na chwilę – wysiadając z pociągu na Dworcu Gdańskim – znalazł się w stolicy kraju zza żelaznej kurtyny, gdzie pieczarki uważano za „nowe mięso"?
– Gdy książka poszła do poprawek, korektorka podkreśliła mi zdanie, w którym David patrzy przez okno pociągu i myśli: „ach, Polska, słyszałem coś o tym, to taki kraj byłej Jugosławii". Tylko że Jugosławia nie była wtedy „była". Trzeba było to poprawić, ale ja bym to chętnie zostawiła: przez mgnienie oka tu widać, jak w 2021 dubbinguję go, podkładam mu tekst.
Choć sama będąc artystką, dopuszczam też myśl, że mógł być zmęczony, mieć kaca i w ogóle nie wiedzieć, gdzie jest, a utwór „Warszawa" był impresją na temat okładki płyty Śląska. Bardzo często doniosłe dzieła sztuki mają bardzo potoczne i niespektakularne inspiracje i początki.
Dorota Masłowska "Bowie w Warszawie", reż. Marcin Liber. Premiera 18 grudnia, Teatr Studio, Warszawa
Kolejne spektakle: 19-21 grudnia (bilety wyprzedane), 26-31 grudnia, 26-28 stycznia
12 stycznia tekst ukaże się w formie książki, nakładem Wydawnictwa Literackiego i z ilustracjami Mariusza Wilczyńskiego.