EN

4.01.2021, 15:34 Wersja do druku

Don Juan, czyli błazenada

"Don Juan" Moliera w reż. Wiktora Bagińskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.

fot. Monika Stolarska/mat. teatru

Don Juan w reżyserii Wiktora Bagińskiego z Teatru Polskiego w Poznaniu należy do grona przedstawień zrealizowanych od początku z myślą o prezentacji on-line. Jego największą siłą jest to, że znacząco różni się od tradycyjnej rejestracji czy teatralnej transmisji, od których zaroiło się w Internecie w 2020 roku. Choć spektakl technicznie zrealizowany został wzorcowo, to jednak na poziomie inscenizacyjnym wydaje się co najmniej wątpliwy.

Twórcy przedstawienia postawili na ekspresyjność. Molierowski tekst, wyraźnie skrócony, zredukowany do kilku wątków, aktorzy podają najczęściej krzykliwie, z groteskową intencją. Początkowo sprawdza się to całkiem nieźle, bo uwypukla wspomniane atuty realizacyjne. Kamera aktywnie uczestniczy w kreowaniu (bo już nie tylko przenoszeniu) akcji spektaklu: krąży między bohaterami po scenie (nieprzerwanie na jednym ujęciu!), przybiera ciekawe kąty widzenia, ale też zatrzymuje się dłużej przy poszczególnych postaciach, które mogą wypowiadać swoje zaprawione dużym ładunkiem emocjonalnym kwestie wprost do „widza” (czyli patrząc w obiektyw kamery). Zdjęcia do spektaklu i praca operatorów zasługują w tym przypadku na wyróżnienie.

Jednak poza efektowną pracą kamery, podtrzymującą uwagę widza dużo lepiej niż dzieje się to w większości tradycyjnych rejestracji z kamerą umieszczoną za rampą, trudno wskazać inne bezapelacyjnie mocne strony przedstawienia. Jeszcze górna projekcja prezentująca swoisty mroczny teledysk – zapowiedź walki Don Juana (Konrad Cichoń) z Komandorem (Ewa Szumska) – budzi zainteresowanie, głównie ze względu na swój muzyczny charakter, a także daje chwilę oddechu od natarczywości reszty spektaklu. Zaraz potem wspomniana ekspresyjność dość szybko staje się zbyt monotonna, a kolejne pomysły inscenizacyjne coraz mniej przejrzyste. Temperatura emocjonalna konfliktu Don Juana z Donną Elwirą paradoksalnie jednak nie jest zbyt odczuwalna. Być może strategia twórców polegać miała na ukazaniu „odklejenia” się Molierowskiego dramatu (i podnoszonych w nim z pełną powagą kwestii najwyższej przecież miary) od realiów dzisiejszej, zeświecczonej i zrelatywizowanej epoki. W efekcie postacie mówią jakby nie swoim tekstem, ale wyczuwalna w grze aktorów ironia i przesada w doborze środków nie stają się jednak od tego mniej nużące. Aktorkom i aktorom nie można odmówić zaangażowania, w tym aspekcie przodują zwłaszcza sceny z udziałem duetu Konrad Cichoń i Alan Al-Murtatha (występujący gościnnie w roli Sganarela).

fot. Monika Stolarska/mat. teatru

Swoistym przeciw-tekstem wprowadzonym do tkanki spektaklu jest przy tym Ostatni Mesjasz Petera W. Zapffego, powstały w 1933 roku esej z antynatalistycznym przesłaniem. Choć Wiktor Bagiński i Paweł Sablik starają się upodobnić fragmenty tej rozprawy do tekstu scenicznego, a także łączą je z połajanką Don Luisa (Wiesław Zanowicz) pod adresem syna, to jest jasne, że tekstów tych nie sposób ze sobą pogodzić. Organizują je bowiem zupełnie inne przesłanki antropologiczne. Dlatego dobrze, że twórcy już w zapowiedzi spektaklu wskazują wprost swe inspiracje i poniekąd zdradzają koncepcję przedstawienia – uważam, że to uczciwy gest, który służy prezentowanej sprawie bardziej niż kuriozalne odcinanie Małgośkowej pępowiny uczynionej z taśmy VHS. Tak czy owak, gdy Don Luis mówi, że „urodzenie jest niczym, gdzie cnoty nie staje”, nie ma przecież na myśli urodzenia w ogóle – i nawet w spektaklu Bagińskiego trudno to zamaskować.

Mój zarzut nie sprowadza się oczywiście do tego, że twórcy swobodnie kształtują znaczenia wystawianej sztuki. Chodzi raczej o to, że aby poważnie i wiarygodnie wybrzmiała jakakolwiek zasada etyczna, a już zwłaszcza radykalna, muszą być stworzone ku temu odpowiednie warunki sceniczne. Groteska i wynaturzenie sprawdzają się w tym średnio – to wyjątkowo niewdzięczne narzędzia i wymagające środki wyrazu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w poznańskim Don Juanie możliwość snucia poważnego dyskursu ulatnia się, gdy oglądamy obsługiwaną przez aktorów mechaniczną peniso-wiertarkę albo gadającą kanapę. Tego typu nietrafionych zabiegów i działań scenicznych jest niestety więcej; na tyle dużo, że oskarżenie formułowane pod adresem rodzicielstwa jako takiego zostaje skrępowane i skneblowane dokładnie tak, jak aktorzy w kilku kolejnych scenach spektaklu.

Niewątpliwie intrygująca i udana pozostaje zatem głównie warstwa wizualna przedstawienia, którą współtworzy świetnie oświetlona (światła Natana Berkowicza) przestrzeń Malarni. Finał jest doprawdy efektowny: przy dźwiękach melancholijnej, silnie przetworzonej, elektronicznej muzyki zamaskowani aktorzy w szarych smugach światła najpierw poddają się we władanie Komandorowi, a po chwili opuszczają zwarty szereg, by pogrążyć się w buncie i chaosie. Całość sfilmowana została – jak na warunki teatralne – spektakularnie, tak że przypominała nawet „iluminacyjną” estetykę filmów Gaspara Noégo i słynne wędrówki kamery znane z jego obrazów. Na końcu efekty wizualne i dźwiękowe zostają przytłumione – i to dosłownie, bo niepostrzeżenie dźwięk diegetyczny odcięto, a na scenie pozostał(a) tylko Komandor(ka) z ciałem Sganarela. Ten drapieżny finał zdradza, że zamiarem poznańskiej inscenizacji na pewno nie była błazenada, a jednak spektakl częstokroć mimowolnie się w nią zamienia. Mocny teatralny gest, jakim jest zamaskowanie postaci, wydaje się jednak w jej obliczu pusty, pozbawiony wewnętrznej motywacji. Przenicowując problemy i postaci, już zasłaniamy ich twarze. Nie trzeba do tego bandaży.

fot. Monika Stolarska/mat. teatru

Tytuł oryginalny

Don Juan, czyli błazenada

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła