„Dolce vita” Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego w reż. Marcina Hycnara w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Zaczyna się to prawie jak teatr absurdu. A przecież jest to równocześnie teatr popularny, przejrzysty, w którym każdy z nas może się przejrzeć. To nie zarzut, to pochwała.
Od dawna poszukuję trafnej sztuki o współczesnej Polsce wystawionej na którejś ze scen. I dochodzę do wniosku, że może ostatnie były teksty Doroty Masłowskiej, zwłaszcza „Między nami dobrze jest” w interpretacji Grzegorza Jarzyny. Potem można było jeszcze zawiesić wzrok na kilku komediach (w tym na „Wstydzie” Marka Modzelewskiego w warszawskim Teatrze Współczesnym). Nie twierdzę, że takich tekstów w ogóle nie ma. Może ich się tylko konsekwentnie nie szuka.
Jeśli już się pojawiają, są to raczej scenariusze, niemal interwencyjne, wojujące o postęp, ale rzadko osiągające poziom przyzwoitej literatury. Pełno ich było choćby na ostatnich Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Z tym większym zaskoczeniem oglądałem „Dolce Vita” autorstwa dramaturżki Julii Holewińskiej i reżysera Kuby Kowalskiego.
Wszystko wskazuje na to, że to dzieło ludzi o poglądach mocno odmiennych niż moje. A jednak z widowni małej sceny Teatru Współczesnego (nazywanej Barakiem) wychodziłem niemal w euforii.
Wciągająco o „słoikach”
Dlaczego? To opowieść o jeszcze młodym, acz od 10 lat żyjącym w związku, facecie o imieniu Marcello, zmieniającym się jednak chwilami w swojskiego Marcela. Jest jednym ze „słoików” zaludniających Warszawę, ma się rozumieć pracuje w reklamie i cierpi na chroniczne trudności z podejmowaniem życiowych decyzji.
Holewińska i Kowalski ani nie idealizują bohatera, ani go nie przyczerniają. A przy okazji nie pouczają mnie ze sceny, nie uprawiają sztuki zaangażowanej. Tekst bywa naprawdę zabawny i ma kilka momentów poważnych. Ale przede wszystkim jest diabelnie nieoczywisty i przez to wciągający.
Czytam o odniesieniach literackich do ”Skowytu” Allena Ginsberga i do filmów Felliniego. Fragment powieści Ginsberga pojawia się jako trochę oddzielna całość, wtręt, będący konsekwencją literackich aspiracji Marcella. Z Fellinim kojarzy się chroniczna niedojrzałość bohatera nie mówiąc o pysznej scenie tanecznej, kiedy wszystkie postaci jak w finale „Osiem i pół” pląsają w rytmie „Lambady”, która istotnie była hitem w roku przełomu, czyli w 1989.
Ale nasuwają się też oczywiste skojarzenia z „Kartoteką” Różewicza. To stąd są monologi o „mojej ręce” i inwektywy Marcella pod adresem świata nie mówiąc o postaci Księżnej Monako.
Pokój tego Bohatera, pięknie wymyślony przez scenografkę Martynę Kander, staje się podczas sobotniej nocy i niedzielnego popołudnia, miejscem istnej defilady postaci z jego życia. Rodzice i narzeczona, ale także szef i jego kochanka, para kolegów-gejów, tajemnicza Lena i tandetna piosenkarka Sylwia Bąk wraz z animującym jej wywiad Pudelkiem, wszyscy oni trochę dręczą Marcella, a trochę stają się lustrami, w którym ten archetyp nieodpowiedzialnego singla się przegląda.
Nie tylko o Piotrusiu Panie
Pięknie to wystawił Marcin Hycnar, akcja jest wartka, wszystkie aluzje literackie zaznaczone, dostajemy sporo zatrącających o groteskę dowcipów, pojawia się nawet Pan Fejsbuk. Czasem mamy wrażenie jakbyśmy już gdzieś widzieli te prześmieszki z telewizyjnych programów czy z internetowej papki. Ale to są jednak tylko ozdobniki, tło. Tak naprawdę dostajemy przypowieść o jednostce pełnej ułomności, choć jednak budzącej przewrotną sympatię. Budzącej, bo w jej słabościach, w zamęcie panującym w głowie Marcella, nie raz i nie dwa odnajdujemy siebie.
Trochę na tle ciekawej konstrukcji utworu jednostronne wydały mi się rozważania teatralnego programu, w którym możemy wyczytać głównie o syndromie wiecznego chłopca, Piotrusia Pana, trzymającego się młodych mężczyzn. Prawda, to jest o tym, ale czy tylko? Czy – przykładowo – narzeczona Marcella, żądająca od niego twardych życiowych deklaracji, jest postacią do końca poważną? Zagubienie nie dotyczy więc jedynie jego, ale pokolenia. Na ile całego? Niech każdy osądzi sam.
Przesłanie jawi się chwilami jako „niemal konserwatywne”, w każdym zaś razie nawołujące do życiowej powagi. Owszem, nosicielami tej powagi może być para sympatycznych gejów (choć autorzy wraz z Hycnarem z nich także trochę się nabijają), co czasem się przecież zdarza, ale jest też zapewne odbiciem sympatii Holewińskiej i Kowalskiego. Owszem, tekst odnosi się ze zrozumieniem do spóźnionej emancypacji Matki, do pewnego momentu tylko groteskowej, ale to nie znaczy, że nie dostajemy też melancholijnego westchnienia do przeszłości, do tradycyjnej rodziny, nawet jeśli nie da się jej już w czasach obecnych odbudować.
Powtórzę: to wszystko jest nieoczywiste, pozbawione prokuratorskich mów. A przy tym zaskakująco pastelowe, w gruncie rzeczy symetrystyczne, gdy w scenie kłótni politycznej rodziców dostajemy nagle mały traktacik o podzielonych polskich rodzinach. On jest sprzeczny z tym wszystkim, co dziś na ogół oglądamy na polskich scenach, gdy przychodzi pointować polską rzeczywistość. Finał: owo nagłe zatęsknienie na „Lambadą”, ale także śmierć Ojca (lub raczej przeczucie jego śmierci, wszystko dzieje się w ciągu kilku godzin), przynosi nam nawet, a przynajmniej mnie przyniósł, szczyptę wzruszenia.
Aktorzy balansują bez błędu
Nie wiem, czy autorzy nie zaniepokoją się tą moją konkluzją, że można było opowiedzieć nam całą tę historię bez łatwego morału. Nie wiemy zresztą tak naprawdę, co ma się stać dalej z Marcellem. Ale chyba twórcy się nie obrażą, ten ton opowieści to efekt świadomych decyzji: ich dwójki i reżysera.
Trzeba przyznać, że zespół aktorski znakomicie wyczuł tę intencję. A zadanie miał niełatwe, nie tylko dlatego, że większość aktorów gra po kilka ról. Także dlatego, że trzeba tu nieustannie balansować między lekką jak pianka groteską, a wtrętami coraz bardziej serio. Stara dobra szkoła Teatru Współczesnego podpowiada, na czym polega aktorska elastyczność.
Filip Kowalczyk, aktor sprowadzony z teatru w Tarnowie, przez Hycnara, który był tam przez jedną kadencję dyrektorem, jest w roli Marcella i taki, i taki. Bardzo komunikatywnie zmaga się z kolejnymi monologami, i wszystkie te pojedynki wygrywa. Pamięta o tym aby swojego bohatera bronić, ba budzić pozytywne emocje. Jest swoistym przewodnikiem po tym świecie, po uniwersum gdzieś w rejonie Placu Zbawiciela. Nie marnuje żadnego z wypowiadanych zdań.
Szymon Roszak i Marcin Bubółka to Marek i Darek, para gejów, ale także Pudelek i Pan Fejsbuk – postaci nierzeczywiste, komiczne, chociaż chwilami budzące grozę. Mariusz Ostrowski jako na przemian władczy to znów rozpadający się szef Kajetan znakomicie kontrastuje z młodziutką i graną chyba najbardziej serio licealistką Paulą – Igą Szubelak. Świetna jest, w roli starszej od siebie narzeczonej Emmy, Monika Pawlicka. Gdy wciela się z kolei w przerysowaną Pielęgniarkę, zmienia się nie do poznania i chyba nawet jeszcze bardziej przyciąga uwagę.
Porywające są role Matki i Ojca. Joanna Jeżewska i Leon Charewicz (ten ostatni także jako Pan z Zakładu Pogrzebowego) z wielką precyzją dbają o to aby zabawne na początku postaci Rodziców stały się potem jak najbardziej serio. Aby przemówiły ludzkim głosem. To przecież także opowieść o blokadzie w relacjach międzypokoleniowych. Wygrane zostaje to wszystko bezbłędnie. I w paru miejscach, pomimo śmiechu widowni, zatyka dech w piersiach.
Na koniec Katarzyna Dąbrowska w roli potrójnej: przemykającej przez mieszkanie Marcella Leny, robiącej zabawne błędy językowe piosenkarki Sylwii Bąk, i granej niezwykle powściągliwie, jako w kontraście do całej reszty, rzeźbiarki Dolores. Jej postaci to w zasadzie czyste ozdobniki, budujące atmosferę. Ale budujące tak, że ręce same składają się do oklasków.
Osoba z którą byłem na tym spektaklu, której zdanie bardzo cenię, miała na jego marginesie celną uwagę. Owszem, niektóre sceny grane są zgodnie z logiką teatru absurdu, z wyczuciem umowności akcji, z precyzyjnym stosowaniem różnych scenicznych tricków. Oczywiście w ponad 60 lat po „Kartotece” ta konwencja jest już mocno obłaskawiona, czujemy ją i rozumiemy bez wysiłku.
Zarazem zaś jest to teatr popularny, przejrzysty, w którym widzowie łatwo mogą odnaleźć siebie. I to wcale nie jest zarzut. Przeciwnie, nam takich luster potrzeba. Życzę tandemowi autorskiemu Holewińska-Kowalski, i życzę Marcinowi Hycnarowi, aby stawiali je przed nami jak najczęściej.