„Dramat rodzaju męskiego” Jakuba Tabaczka w reż. Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Kamil Bujny w „Teatrologii.info”.
Dramat rodzaju męskiego, kolejny spektakl Marcina Libera wystawiony w ostatnim czasie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, przewrotnie zaczyna się i kończy od pogo. Taniec ten, charakterystycznego dla słuchaczy punku i metalu, kojarzyć może się zarówno z afirmacją wolności, jak i z czymś dzikim, zupełnie nieokiełznanym. Tymczasem przedstawienie powstałe na podstawie Stulejki Jakuba Tabaczka, sztuki nagrodzonej w V Konkursie Dramaturgicznym STREFY KONTAKTU, opowiada o zgoła innych rzeczach – o ograniczeniach, uproszczeniach i schematach, w których z różnych względów tkwią mężczyźni; jeśli mowa tu o jakiejś wolności, to tylko takiej pozornej, urojonej, nie tyle wyzwalającej, ile ciążącej.
Bohaterów jest kilku – m.in. Syn, co nie zawsze potrafi przeliterować nazwisko wybitnego współczesnego pisarza (Tomasz Taranta), Chłopak ze stulejką (Dominik Smaruj), Intelektualista – doktor psychologii (Mariusz Bąkowski), Manager-sadysta (Miłosz Pietruski), Histeryk-przemocowiec (Tadeusz Ratuszniak) oraz Doktór, co ma motór (Krzysztof Zych). Oczywiście są też postaci kobiece, ale większość z nich pojawia się raczej na drugim planie – choćby pracownice korporacji czy Kobieta bez złudzeń (Anna Kieca). Wyjątkiem pozostaje wieloosobowy kobiecy chór, który przez cały spektakl zapowiada, dopowiada lub komentuje sceniczne wydarzenia. W przedstawieniu dzieje się dużo, głównie w świecie mężczyzn. Do nich należy scena, to oni monologują niemal bez końca, próbując raz po raz udowodnić – sobie, najbliższym lub podwładnym – własne racje; ojciec-przemocowiec (Przemysław Kozłowski) znęca się psychicznie nad synem nie po to, by celowo obniżyć jego samoocenę, lecz aby wykrzesać w nim chęć bycia „prawdziwym” mężczyzną – a więc takim, który nigdy nie przegrywa, zawsze wraca z tarczą, uchodzi za twardziela; ojciec monologuje więc przez długie minuty z uporem godnym lepszej sprawy o tym, jaki powinien być jego syn – podobnie jak Doktór, co ma motór – on również ma receptę na bycie prawdziwym mężczyzną; Chłopak ze stulejką, młody, wrażliwy artysta, dowiaduje się więc od niego, że jego zainteresowania są niewiele warte, bo ostatecznie nie zapewnią mu nawet motoru („czy z takiego malarzowania jest potem motór?”), a przecież „każdy mężczyzna powinien mieć motór”. Własną wykładnię na temat męskości ma również Menager-sadysta – i sprowadza się ona przede wszystkim do systemowej nieczułości, która, ukazana w kontekście korporacyjnej hierarchii, pozwala silniejszym podtrzymywać patriarchalny, choć okrutny dla obu płci, system. Przykładem takiego społecznego skrzywdzenia jest Intelektualista-psycholog. Bez końca potrafi opowiadać o własnych fantazjach i potrzebach kobiet, ale nie jest w stanie przyznać się przed sobą do własnego uczucia. Wyjątkami dla wszystkich tych bohaterów są dwie postaci: Syn zamarzniętego ojca (Rafał Cieluch) oraz Mężczyzna, który stara się przywrócić do życia (Maciej Tomaszewski). Ich opowieści nie wpisują się w schemat, podważają jedyną słuszną wizję męskości, nie skupiają się na odgrywaniu roli macho wobec innych; pewnie przez to, że dotyczą nie kulturowych fenomenów, lecz spraw wszelako ważniejszych – tęsknoty za niepoznanym nigdy ojcem i śmiercią ukochanej żony.
Liber, podążając za tekstem Tabaczka, bardzo zręcznie operuje ironią. Pozwala mu ona nie tylko obnażać bezradność i kuriozalność wielu bohaterów, lecz także rozbijać różne stereotypy i kulturowe – upowszechniane przez popularne seriale czy filmy – obrazy. Męskość jawi się w tym ujęciu przede wszystkim jako konstrukt społeczny, podtrzymywany i definiowany wyłącznie przez kulturę – nie bez powodu wszyscy aktorzy występują w kostiumach (przygotowanych przez Mirka Kaczmarka), dla których inspiracją były westerny. To z nich pochodzi obecny w popkulturze przerysowany obraz mężczyzny, niegdyś uchodzący za wzorcowy, dziś podawany przez twórców krytyce lub podejmowany jako konwencja wykorzystywana do opowiadania o zupełnie innych rzeczach – dość przywołać ubiegłoroczny krótkometrażowy western Pedra Almodóvara Dziwne ścieżki życia. Liber, podobnie jak hiszpański reżyser, bawi się maskulinizmem, szukając w jego przejawach różnych pęknięć – tych sytuacji, gdy męskość, doprowadzona do ekstremum, przestaje budzić podziw, a zaczyna śmieszyć. Sztuka Tabaczka dostarcza mu takich obrazów – choćby lekarza-urologa, który z uporem maniaka nazywa przyrodzenie „królewiczem”, ojca opacznie rozumiejącego swoją misję („Ja się tu, kurwa, interesuję tym, co w szkole. Interesuję się, jak należy. Jak rodzic powinien. A ty tu z ryjem. Do ojca. Bezczelnie. Łebasie”) czy męża-oprawcę, próbującego szantażem wymusić na żonie przygotowanie zupy („Łapę sobie upierdolę!”). Wszystkie te postaci, poprowadzone w sztuce przez Tabaczka z iście gombrowiczowskim zacięciem, ukazane są w przedstawieniu jednocześnie jako tragiczne i komiczne: bawi ich przerysowanie i nadmiernie dobre mniemanie o sobie, ale smuci tragiczne położenie, uwikłanie w wyobrażenia innych. Żartujemy więc z tych protagonistów żywcem wyjętych z przedstawień kabaretowych (niektóre sceny przywodzą na myśl najlepsze skecze Kabaretu Hrabi), bawi nas ich przekonanie o własnej wyjątkowości, dworujemy wraz z twórcami z różnych stereotypów, ale często śmiejemy się przez łzy – sztuka i jej sceniczna realizacja doskonale portretują bowiem ważne społeczne problemy, takie jak przyzwolenie na mobbing czy przemoc (zwłaszcza w tych relacjach międzyludzkich, gdzie obowiązuje hierarchia). W pamięć zapadają nade wszystko dwie sceny, ukazujące stosunki między Managerem-sadystą i jego podwładnymi oraz przemocowym ojcem i jego synem.
Dramat rodzaju męskiego jest zatem nie tyle zbiorem zabawnych historii, skeczy czy prześmiewczych komentarzy do napuszonej męskości, ile zapisem długiego procesu dojrzewania. Spektakl został bowiem poprowadzony w taki sposób, że kolejne sceny ukazują różnych bohaterów w kolejnych etapach życia – przyglądamy się najpierw dziecku próbującemu przypodobać się wiecznie niezadowolonemu ojcu, a później chłopakowi, który – odwiedzając urologa – symbolicznie wchodzi w dorosłość i poznaje własne ciało; później, w kolejnych scenach, obserwujemy młodych mężczyzn, starających się zdefiniować i wyznaczyć własną tożsamość w oparciu o różne zewnętrzne, narzucane im, kategorie – kluczowa dla ich samooceny okazuje się liczba romansów i/lub posiadanych motorów, sukcesy zawodowe czy posłuch u innych (podwładnych lub żony). Wreszcie, pod koniec przedstawienia, stajemy się świadkami umierania i żegnania się z bliską osobą – Tomaszewski, występujący w przebraniu niedźwiedzia polarnego, towarzyszy scenicznej żonie w jej agonii, wymownie podsumowując ich wspólne życie: „Nigdy jej nie pytałem o to, co myślała o naszym życiu. Co myślała o mnie. Po prostu żyliśmy. Kiedy się żyje, człowiek zadaje niewiele pytań. Teraz próbuję odtworzyć przeszłość taką, jaką ona ją widziała. I siebie samego w ten sposób staram się odtworzyć”. To, co innym postaciom wydawało się wcześniej ważne i napawające dumą, choćby romanse inspirowane Nieznośną lekkością bytu Kundery, bohaterowi na tym etapie życia wydaje się zupełnie nieistotne – z jego perspektywy nic, poza miłością, nie jest ważne. Brzmi górnolotnie? Patetycznie? Być może. Ale ten podniosły ton – bez patosu, bardzo wiarygodnie i przejmująco ogrywany przez Tomaszewskiego – wyrównuje akcenty spektaklu; dzięki temu jest on nie tylko ironiczny, lecz także wyraźnie refleksyjny.
Dramat rodzaju męskiego wydaje się grany przez cały zespół z dużym przekonaniem. Choć wszystkie postaci poprowadzone są grubą kreską i stanowią uosobienie wielu różnych stereotypów i podtrzymywanych przez popkulturę obrazów, to aktorom i aktorkom się wierzy – współczujemy im, gdy trzeba współczuć, bo wiemy, że ich śmieszność nie jest zamierzona, że jest efektem różnych społecznych procesów, którym wszyscy, czy tego chcemy, czy nie, w jakimś stopniu podlegamy. Jedyne, co można zrobić, by spróbować się przed nimi uchronić, to… zaufać własnej wrażliwości. Nie jest to może najlepsza puenta recenzji, ale z pewnością jest to najlepsza rada na życie, do czego zdaje się nas przekonywać finał spektaklu, gdy na scenie na powrót pojawia się syn przemocowego ojca w towarzystwie chłopca-manekina. Czy bohater wobec własnego syna powtórzy błędy swojego ojca? Uchronić go przed tym może chyba tylko zachowana, mimo wszelkim przeciwnościom, wrażliwość. Pozwala mu ona spojrzeć na siebie inaczej niż przez pryzmat kulturowych kalek i zobaczyć siebie wolnym. Prawdziwie wolnym – zwłaszcza od oczekiwań innych.
A co jest później? Potem jest już tylko pogo.
Dramat rodzaju męskiego na podstawie Stulejki Jakuba Tabaczka, reżyseria i opracowanie tekstu: Marcin Liber; scenografia, kostiumy i video: Mirek Kaczmarek; choreografia: Hashimotowiksa; muzyka: sneaky jesus. Wrocławski Teatr Współczesny im. Marii i Edmunda Wiercińskich (Duża Scena), premiera 13 stycznia 2024.