"Trzy siostry" Antoniego Czechowa w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Kama Pawlicka w Teatrze dla Wszystkich.
„Trzy siostry” Czechowa w Teatrze Narodowym to spektakl ponadczasowy. Akcja tego przedstawienia może mieć miejsce wszędzie, w każdym zakątku naszego globu. Inscenizacja Jana Englerta skupia się bowiem głównie na bohaterach, pozostawiając gdzieś w tyle miejsce i czas, w których się rozgrywa.
Siostry Prozorow czekają. Na miłość, na księcia na białym koniu, na jakąś choćby najdrobniejszą odmianę w swoim nudnym, nic nie wartym życiu. Zabijają tę nudę i to oczekiwanie pracą, by pustkę zastąpić zmęczeniem. Niespełnienie tkwi w nich jak cierń, który trudno usunąć, bo czym go zastąpić?
Siostry Prozorow rozmyślają. Siedzą i wspominają ojca, matkę, czasy dzieciństwa, kiedy czuły się bezpieczne. To siedzenie i patrzenie w dal to główny motyw spektaklu Englerta. Siostry Prozorow bowiem nie robią nic, żeby zmienić swoje życie. Tkwią w tych swoich nieszczęściach i niespełnieniach, marzeniach o czymś, co się pewnie nie spełni. Ta bezczynność jest tu tak dojmująca, że aż bolesna. Najstarsza Olga pracuje w szkole, nie wyszła za mąż, nigdy nie była zakochana. „Schudłam, zbrzydłam, zestarzałam się i nic, nic, żadnego zadowolenia, a czas płynie i wciąż się wydaje, że odchodzę od prawdziwego, pięknego życia, odchodzę coraz dalej, coraz dalej, w jakąś otchłań. Rozpacz mnie ogarnia, nie rozumiem, jakim cudem jeszcze żyję i do tej pory nie popełniłam samobójstwa…” – mówi. Masza wyszła bardzo młodo za mąż, jednak partner nie spełnił jej oczekiwań. W małżeństwie czuje się uwięziona, zniewolona, kilka lat z mężem zabiło w niej radość życia. Najmłodsza Irina wciąż marzy o miłości, choć wie, że takowa pewnie się jej nie przydarzy. Decyduje się na małżeństwo z niekochanym Baronem Tuzenbachem, do którego zresztą nie dochodzi.
Siostry Prozorow chciałaby zamienić życie na prowincji na życie w Moskwie, ale i ta pozostaje tylko w sferze ich marzeń. Moskwa jest tu więc sennym majakiem, mieszanką marzeń, snów, dążeń do czegoś, czego nie można zdobyć. Punktem na mapie, ale także chwilowym porywem serca, bo może…, a jednak, tam byłoby lepiej.
Nad siostrami Prozorow wisi fatum, z którym one nie potrafią lub może w sumie nie chcą się zmierzyć. Nie chcą, bo to co mają jest już znane i oswojone, to, co przychodzi z zewnątrz, może nieść zagrożenie. Tak jak przyjazd Wierszynina, choć na chwilę ożywczy, to jednak wnoszący chaos i naruszenie stagnacji i stabilizacji.
Jan Englert ciekawie prowadzi aktorów. Dominika Kluźniak w roli Olgi, choć nieszczęśliwa i znudzona, ma jakąś ukrytą siłę opartą na stopniu starszeństwa wśród sióstr, próbuje je ochraniać, tłumaczyć im zawiłości życia, przejmuję rolę mężczyzny zarządzającego majątkiem. Wiktoria Gorodeckaja jako Masza ma na twarzy wypisane cierpienie i rozpacz, dopiero uczucie do Wierszynina na chwilę ją uskrzydli. Najmłodsza Irina (w tej roli Michalina Łabacz) jest jeszcze nie do końca świadoma tego, co ją czeka. Zachowuje się momentami jak trzpiotka, jednak już pod koniec spektaklu i ona wie, że szczęście ominie ją ogromnym łukiem. Wierszynin Jana Frycza nie jest typowym amantem, podrywaczem, ale zmęczonym człowiekiem, który najchętniej chciałby zacząć życie na nowo. Grzegorz Małecki jako Kułygin, mąż Maszy, to poczciwy nudziarz, który przymyka oko na romans żony, bojąc się zburzyć swoją małą stabilizację.
Jedyną osobą, która chce coś zmienić w swoim życiu jest Natalia, żona Andrieja Prozorowa. Jako małżonka pana domu zaczyna małymi kroczkami wprowadzać swoje rządy, szybko podporządkowując sobie męża pantoflarza. Planuje wycięcie kilku drzew, które od zawsze rosły w okolicach domu, zamienia pokoje, do których rodzina Prozorowów przyzwyczajona była od dzieciństwa, chce posadzić kwiaty przed domem. Czy zatem Natalia jest ożywczym podmuchem w dziejach rodziny, który przewietrzy zatęchłe wnętrza dworku i głowy ich mieszkańców czy symbolizuje rewolucję, która zjada własne dzieci? Dalszą część sztuki Czechowa każdy z nas może dopisać sobie sam.