Kochany, a raczej drogi, no z mojego punktu widzenia bardzo drogi Grzegorzu! Żeby napisać ten felieton musiałam przejrzeć Twój wywiad z 2013 Na scenie ma być mokro i czerwono, którego udzieliłeś „Rzeczpospolitej”. Nie ukrywam, że serce mi biło, kiedy dochodziłam do zdania, które mnie drogo kosztowało i w jakimś sensie do dzisiaj płacę odsetki. Zdanie jak dobrze wiesz brzmi: „I tak na małej scenie jest: reżyser, choreograf, ktoś od świateł, dwie dziewczynki, które piszą o reżyserze pracę magisterską, delegaci «Krytyki Politycznej» i koniecznie para gejów, którzy nie wiadomo, czym się zajmują, ale dobrze, żeby byli…”. Po tym zdaniu z dnia na dzień stałeś się „homofobem”, ja postanowiłam Cię bronić i z dnia na dzień zostałam „faszystką”. Dlaczego naraziłam się na taką traumę, żeby przeczytać ten wywiad jeszcze raz?
Wszystko z powodu Twojego felietonu do „Raptularza” o Dejmku, a raczej o fenomenie „szkoły Dejmka”, która „ni cholery nie wiadomo co oznacza, ale wszyscy czują, że wypowiadającemu te słowa automatycznie należy się podziw i szacunek”. No więc postanowiłam napisać co oznacza szkoła Dejmka, przynajmniej z mojego punktu widzenia i pięcioletnich doświadczeń. Bo skoro „ni cholery nie wiadomo”, to może niech zostanie chociaż jakaś impresja. A do Twojego wywiadu o teatrze współczesnym zajrzałam z prostego powodu – mam po prostu wrażenie, że „aść” (jakby Dejmek powiedział) całkiem nieświadomie z tej szkoły pochodzisz.
Większa część tego wywiadu jest po prostu żywcem ze szkoły Dejmka, że zacytuję choćby: „Jestem wyczulony na intelektualną hochsztaplerkę”. Cały twój opis ruchu na widowni w czasie prób Dejmek sformułował w prostym zakazie: „Na widowni w czasie prób może być tylko reżyser”. Tak więc czy chcesz, czy nie, w wielu sprawach jesteś mentalnym spadkobiercą Dejmka. Co to znaczy? Felieton nie może być długi, a to materiał na książkę, więc przejdę do rzeczy, zaczynając od Twojej ironicznej uwagi: „Póki Dejmek żył to obyczaje miały się świetnie, a jak umarł to upadły”.
Z tymi obyczajami było różnie. Na przykład taki obrazek. Dejmek na próbie krzyczy: „Dlaczego kur… pan (na ogół był na „pan”, „pani”) siada na krześle?”. „Ale panie dyrektorze, pan mi wczoraj kazał usiąść...”. „Wczoraj byłem pijany” – odpowiada Dejmek. W ogóle cała ta gorączka, która go ogarniała na próbach, nic z dobrymi obyczajami nie miała wspólnego. Natomiast rzeczywiście istniał kodeks obyczajów spisany w podpunktach i wywieszony w gablocie. Zaczynał się od „przedstawienie jest świętem” aż po zakaz noszenia płaszczy i nakryć głowy na terenie teatru. Był też cennik: za spóźnienie (płacone od minuty), za nieprzyjście na spektakl (bankructwo). Były też uwagi: „Aktor jest tyle wart, ile jego ostatnia rola”; „Graj tak, jakby to miał być twój ostatni spektakl w życiu”. Czy to wszystko oddaje ducha „tej szkoły”?
Dejmek jest bardzo niesłusznie uplasowany w legendzie (raczej) po stronie konserwatywnej. Pamiętam taki jego krzyk do aktorki: „Zachowuj się! Nie graj, tylko się zachowuj!”. Jaki konserwatysta tak powie? Jego wymóg „zachowywania się na scenie” zamiast „gry” gdzieś utonął w legendach, a utonął głównie dlatego, że Dejmek nie dbał o legendę. Był absolutnym przeciwieństwem „guru”. „Jestem państwowym urzędnikiem” – mówił zawsze i dlatego pojawiał się w teatrze i rano, i wieczorem, odpracowując służbowe osiem godzin. Zresztą zawsze nas straszył wprowadzeniem wymogu ośmiogodzinnej obecności w teatrze, niezależnie od tego, czy aktor grał w spektaklu, czy nie. On sam był rano na próbie, wieczorem na balkonie z zeszytem, w którym zapisywał wszystkie potknięcia, zwłaszcza dykcyjne. Bo po pierwsze ma być zrozumiale i słyszalnie. No i tu właśnie dochodzimy do istoty szkoły Dejmka.
Żeby jej dotknąć, może warto spojrzeć na problem od strony przeciwnej, czyli czym szkoła Dejmka nie jest. Otóż szkoła Dejmka to przeciwieństwo hasła: „Teatr nie jest produktem. Widz nie jest klientem”. Nie znaczy to jednak, że Dejmek uważał spektakl za towar, a widza za osobę, której roszczenia należy spełniać. Gdyby nadać tej szkole imię, nie nazywałaby się od jego nazwiska, on po prostu nigdy by na to nie pozwolił. Był kimś w rodzaju dozorcy teatru, nigdy jego szamanem. Jak więc należałoby nazwać szkołę Dejmka? Otóż powinna być to szkoła imienia Kuśpitowskiego. Tak, samo nazwisko bez imienia, bo też Kuśpitowski imienia nie miał, ani daty i miejsca urodzenia. Kim był zatem Kuśpitowski?
Był widzem wymyślonym przez Dejmka. Jego nazwisko padało zwykle przy końcowych próbach, kiedy spektakl już rysował się w ostatecznym kształcie: „A co z tego ma Kuśpitowski?” – pytał Dejmek albo reżysera spektaklu, albo samego siebie, jeśli był twórcą przedstawienia. I właśnie stosunek do Kuśpitowskiego, a raczej wyobrażenie kim on jest, stanowi różnicę między szkołą Dejmka a terenem, po którym poruszać się chcą twórcy jemu przeciwni. Z hasła „Widz nie jest klientem” wyłania się oczywista sylwetka Kuśpitowskiego – dla antydejmkowców jest on raczej wrogiem niż gościem, a to dlatego, że przychodzi do teatru, żeby odpocząć. Teatr natomiast nie jest dla odpoczynku. Kuśpitowski antydejmkowców jest nastawiony na tanią rozrywkę albo chce opowieści z początkiem, końcem i przystępnym przesłaniem. Teatr natomiast jako pole sztuki nie ma takiego obowiązku – artysta pracuje tylko na artystyczny rachunek, a gust Kuśpitowskiego jest obciążeniem. A w szkole Dejmka? Czy pytając „Co ma z tego Kuśpitowski” chciał się mu podlizać, brać pod uwagę jego karłowate horyzonty? Nie, bo Kuśpitowski Dejmka jest kimś całkowicie innym niż taki stereotyp. Kim jest? Z całą pewnością nie należy do teatralnych bywalców, nawet z kółka miłośników teatru. Kuśpitowski to widz raczej zabłąkany, taki, który na przykład przyszedł przeczekać deszcz i wysupłuje przy kasie zaoszczędzone pieniądze. Kuśpitowski nie jest oczytany, raczej konserwatywny i z jakiegoś powodu bardzo samotny. Przede wszystkim jednak Kuśpitowski jest odświętny. Z biletem w dłoni wkracza na teren iluzji, którą będą mu przedstawiać aktorzy. Ludzie, którzy potrafią mówić piękniej niż on. Kuśpitowski nie ma roszczeń – siada na widowni z pełną ufnością. A w szkole Dejmka główną zasadą jest szacunek do tej ufności. Szacunek do jego wysupłanych pieniędzy, do jego onieśmielenia.
Przygotowując się do tego tekstu, dzięki pomocy Marii Nawrockiej, wieloletniej pracownicy Dejmka, przejrzałam dziesiątki stron zapisków, tak zwanych „bulli”, które Dejmek wieszał na tablicy informacyjnej. Były to zwykłe informacje, ale – od czasu do czasu – szereg moralnych wytycznych, swojego rodzaju katechizm. I właśnie jeden z takich listów do zespołu chcę tutaj zacytować w całości. Szkoła Dejmka zawiera się w tej gorzkiej lekcji i niczego więcej nie ma sensu dodawać. Tekst dotyczy bajki Zaczarowana królewna, którą wyreżyserował w 1986 roku w Teatrze Polskim w Warszawie. „Zaczarowana królewna. Ten ładny i bezpretensjonalny utwór Or-Ota próbowaliśmy ze świadomością jego literackich niedostatków i usiłowaliśmy mu przydać walorów teatralnych. I trochę to się powiodło. Graliśmy go z taką dojrzałością i powagą artystyczną, jak gdyby to był co najmniej Sen nocy letniej. Dzięki temu spektakl promieniował pewną teatralną magią i poezją. Dziś ta główna artystyczna wartość przedstawienia ulotniła się, gdyż aktorzy zaczęli inaczej pojmować sens i cel swojej w nim pracy. Wcześniej mieliście świadomość udziału w widowisku artystycznym i tworzyliście je każdorazowo. Dziś występujecie w chałturowej bajeczce. Bo stąd przecież bierze się pełna psychiczna nieobecność na scenie wielu wykonawców, stąd nieobecne oko, mechaniczne reakcje, nonszalancja zachowań i stąd wreszcie demonstrowanie nieomal swojej formalnej tylko obecności w spektaklu. Praca w nim jest dość ciężka i dla większości dość niewdzięczna. Jeśli utraci się świadomość jej artystycznego celu – jest rzeczywiście bez sensu. To dobra okazja dla przypomnienia sobie iż powołaniem aktora jest służba sztuce i że naszym małym widzom winni jesteśmy godzinę poezji i teatralnego oczarowania, a nie byle jak odbębnioną historyjkę”.
No właśnie, teatralne oczarowanie to istota szkoły Dejmka. Nie znaczy to jednak, że cel determinuje środki. Na próbach Lorda Clavertona T.S. Eliota postanowiłam ożywić i uatrakcyjnić scenę z ojcem. Zaczęłam dialogować, masując Andrzejowi Łapickiemu kark. Dejmek przerwał: „To bardzo dobry pomysł i, wie pani, gdybym był wybitnym reżyserem, to bym pani na to pozwolił, ale ja nie jestem wybitny, więc niech pani po prostu stoi i mówi”. Dlaczego tak? Bo „uatrakcyjnianie” naruszało tkankę tej poetyckiej, trudnej sztuki, jakby wyskakiwało z jej klimatu. Bo w szkole Dejmka tekst, skoro został wybrany do postawienia na scenie, jest czymś w rodzaju kamertonu – trzeba szukać czystych tonów, które wynikają z poetyki autora. Żadne tam, panie, własne ścieżki i deptanie po literaturze nie wchodzi w grę.
W szkole Dejmka nie ma też pływania w ciemnościach, babrania się w sobie i własnej niemożności. Reżyser przychodzi przygotowany, z rozrysowanym planem i stawia na scenie tekst. Reżyseruje aktorów, odzierając ich ze sztamp i wszelkiego kłamstwa. W tymże Lordzie Clavertonie, kiedy na próbie pierwszy raz weszłam na scenę, od razu zostałam zatrzymana.
– Co pani robi!
– Wchodzę.
– Ale jak?!
– Normalnie...
– Nie, nie normalnie. Pani mnie od razu informuje, że jest pani arystokratką!
– Ale jak to...?
– Gra pani na długich mięśniach!!!
No rzeczywiście... odruchowo wyciągałam szyję, prostowałam sylwetkę, żeby była szlachetniejsza... Zdjął to ze mnie natychmiast. I za takie rzeczy go szanowaliśmy, co tam, kochaliśmy mimo wad. Wypracowanie poetyckiej przestrzeni bez efektownych podpórek to szkoła Dejmka.
Kuśpitowski musi zobaczyć coś, czego sam nie umiałby stworzyć: aktorów, których wymowa jest lepsza niż dykcja sąsiadów Kuśpitowskiego; iluzję opowiedzianą rzetelnie, a zarazem w natchnieniu. Taki to właśnie jest zakład pracy. Czym te cele różnią się od celów innych teatrów? Tym, że stawką jest poezja. Tylko w ten sposób mogę wytłumaczyć istotę tej szkoły, która – jak każda szkoła – ma to do siebie, że wreszcie trzeba ją opuścić. Kiedy odchodziłam od Dejmka, znużona przewidywalnym repertuarem klasycznym, wiedziałam jedno: zostałam wyposażona w narzędzia sztuki scenicznej, zetknęłam się z kimś, do kogo zespól miał niekwestionowane zaufanie artystyczne. Nigdy już potem tak nie było.
No cóż... Grzegorzu... nie udało się chyba opowiedzieć, czym była szkoła Dejmka. Nadal „ni cholery nie wiadomo”. Jedno jest pewne – każdy, komu jeszcze przeszkadzają głosy na widowni w czasie próby, należy do tej szkoły, nawet jeśli nie chce się do tego przyznać...
Koleżanka ze starszej klasy,
Joanna Szczepkowska