„Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Anny Augustynowicz w Teatr Ateneum w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Teatr Ateneum jest jednym z moich ulubionych. Ba, według mnie jednym z najlepszych - w Warszawie i w Polsce. Dopiero po takiej deklaracji po raz pierwszy od kilku lat będę lekko kręcił nosem na jego najświeższą produkcję. Chodzi o „Matkę” Witkacego, w reżyserii Anny Augustynowicz.
Premiera odbyła się w atmosferze dużego wydarzenia, także z powodu obsady. W roli tytułowej, Janiny Węgorzewskiej, kobiety zniszczonej przez toksyczne relacje z synem (choć także przez nałogi, w tym nałóg robótek na drutach), wystąpiła Agata Kulesza. Filmowa gwiazda, która z podziwu godnym uporem trzyma się teatru. I od razu zastrzeżenie: to dobra, nawet bardzo dobra rola.
Marudzę przede wszystkim na reżyserską wizję. Możliwe, że padam ofiarą swojego przywiązania do wersji klasycznej: Jerzego Jarockiego. Ale mankamenty tej inscenizacji wydają mi się typowe dla konwencji grania dziś wielu autorów, nie tylko Stanisława Ignacego Witkiewicza. I to prawda: mogło być gorzej. Ale człowiek nauczył się szukać ideału. Zwłaszcza w teatralnym budynku na ulicy Jaracza.
O czym to jest?
Zacznę od Jarockiego. Z powodów kalendarzowych nie mogłem widzieć jego dwóch kolejnych inscenizacji „Matki” w Starym Teatrze (z roku 1964 i 1972). Ale jako uczeń podstawówki obejrzałem wersję telewizyjną z roku 1976: z Ewą Lassek w roli Janiny i z Markiem Walczewskim jako jej synem Leonem. Zosię Plejtus grała młoda Ewa Dałkowska, a nawet w rolach drugoplanowych migały gwiazdy Starego (choćby Jerzy Trela jako szpieg Murdel Bęski).
Nie bardzo ogarniałem sens fabuły, chyba nawet się nad tym sensem specjalnie nie zastanawiałem, w strachu że nigdzie nie zajdę. Ale byłem zachwycony teatrem nie krępowanym logiką realistycznej opowieści, groteskowym, dziwacznym. Można powiedzieć, że zostałem pozyskany urokami czystej formy. Potem to jeszcze kilka razy widziałem. Zostało mi to w głowie. Walczewski-Leon mocujący się z szafą, potem wspinający się na drugą szafę, wreszcie zamierający w embrionalnej pozycji na kolanach Ewy Lassek. Jej przedziwna, nieco monotonna dykcja i jej oczy, blisko finału nieruchome, bo oślepły. Wydobywana z szaf i nawet z sufitu niebieska włóczka, wypełniająca w końcu cały pokój. Teraz przypomniałem sobie tamten spektakl wciąż dostępny na VOD, ale on we mnie siedział cały czas.
Siedział jako jeden z ważnych etapów oswajania mnie z różnymi formami teatru. Wcześniej, jako dziecko krzywiłem się na „wariactwa” Witkacego. Wtedy, w roku 1976, wchłonąłem je w siebie na dobre.
Po wyjściu z Ateneum ze spektaklu Augustynowicz zastanawialiśmy się ze znajomymi, o czym to tak naprawdę jest. W odległych, międzywojennych czasach Witkacy podważał idyllę przyzwoitej rodziny? Szpikował ją wstydliwymi, nawet obrzydliwymi tajemnicami. Ale po co? Po czyjej był stronie? Bo to przecież równocześnie naciągnięta do granic karykatura wszelkiego typu „myślicieli”. Na tle sypiącego bełkotliwymi dogmatami Leona najbardziej ludzką i sensowną postacią wydaje się służąca Dorota, ze swoim surowym, realistycznym, można by rzec ludowym oglądem rzeczywistości.
A może to po prostu zabawa? Najpierw samą wykreowaną przez pisarza sytuacją, a potem deklamowanymi przy tej okazji przez różne postaci paradoksami. Byłaby to więc jednak przede wszystkim forma? Pastisz różnych schematów? Ale czujemy, że Witkacemu o coś jednak chodziło.
Nie jestem takim admiratorem tego pisarza jak Jarosław Gajewski czy Jan Englert. Sporo u niego męczącego pustosłowia, nie wszystko się tu składa w sposób przyjazny dla percepcji widzów. A jednak choć „Matka” drażni, to także niepokoi. We mnie taki niepokój wzbudziła wersja Jarockiego.
Z jednej strony zachowania poszczególnych postaci były tam przerysowane, groteskowe, chwilami bardziej metaforyczne niż realistyczne, jak wtedy, kiedy Apolinary Plejtus uciekał przed Węgorzewską na czworakach, a ona go poganiała psim szczekaniem. Z drugiej jednak, ta opowieść ma swoją względnie spójną fabułę. Dopiero koniec jest niejasną iluzją. Jarocki jeszcze wzmocnił wrażenie, że chodzi tu o przepowiadany przez Witkacego w wielu tekstach triumf uniformizmu nad ludzkimi indywidualizmami.
Witkacy w konwencji snu
Tymczasem Augustynowicz swoim zwyczajem „Matkę” ścisnęła. Nie robi tego ze sławnymi dramatami po raz pierwszy. W jej „Ślubie” Gombrowicza mieliśmy miotanie się Henryka i jego rodziców, ale nie mieliśmy dworu, w którego oczach oni się przeglądali. W „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego tłum Masek zastąpiła jedna postać.
U Witkacego Leon nieustannie konfrontuje się ze światem. Ten zostaje jednak na mrocznej scenie Ateneum zredukowany. Aktorzy grają po kilka ról. Dlaczego Zosia Plejtus i stara milionerka Lucyna Beer to jedna i ta sama Zofia Domalik? Janusz Łagodziński zmienia się z ojca Zosi Apolinarego Plejtusa w jednego z jej arystokratycznych kochanków. Łukasz Lewandowski gra po kolei trzy postaci: dyrektora teatru, innego arystokratę i szpiega, czasem dla zmiany tożsamości przechodząc tylko z miejsca na miejsce.
Oczywiście, teatr do umowności przyzwyczaił nas już po sto tysięcy razy. Tyle że ona ma sens, kiedy tekst pozwala panować nad tejże umowności logiką. W znakomitym muzycznym spektaklu „Morderstwo dla dwojga” Marcin Sosiński gra kilkanaście postaci, wiele razy rozmawia sam ze sobą. Jednak za każdym razem jest jasne, kim w danym momencie jest. Tu widz nie znający tekstu niczym libretta opery mógł się zgubić. W pogrzebowej końcówce Ewa Telega grająca sugestywnie służącą Dorotę przemawia nagle słowami przywołanej przez Witkacego na chwilę na scenę siostry Janiny. Ma maskę na twarzy, więc może być kimkolwiek bądź. Rozmawiałem po spektaklu z kimś, kto się w paru miejscach pogubił. Miał prawo, pytanie, czy było to potrzebne. Witkacy oferuje nam tyle niejasności i zagadek, że dodawanie nowego chaosu jest chyba wątpliwe.
Tym bardziej, że opowiadanie przynajmniej chwilami tej szalonej historii jako „niemal realistycznej” to okazja dla dodatkowej zabawy czy emocji. Miałem wrażenie, że Anna Augustynowicz chciała z niej zrobić odrealniony, ponury sen Leona. Potwierdzały to zresztą jej wypowiedzi, w których zalecała odczytanie „Matki” właśnie przez poetykę snu i poprzez psychoanalizę.
Adam Cywka jako syn Leon jest wbrew tekstowi obecny na scenie cały czas. Obserwuje z przerażeniem „zdarzenia”. W końcówce nie tyle spotyka swojego nieżyjącego ojca, co sam go odgrywa – jak na psychoanalitycznym seansie. To akurat jest przejrzyste i ma jakiś sens. Pozostałe postaci mogą się za to zmieniać jedna w drugą, skoro to dzieje się we śnie.
Ale to ma swoją cenę. Całość robi wrażenie poszatkowanej, ściśniętej, niepełnej, połowicznej. Choć może gdybym nie znał wersji Jarockiego, kupiłbym ją łatwiej. Ale czy bym wiedział, że na przykład strzelając w finale z pistoletu w kierunku publiki, Leon zabija najpierw swego teścia Plejtusa, a potem obu kochanków swojej żony? Tak jest w tekście, ale nie bardzo w inscenizacji.
Wychodziłem więc z teatru z niedosytem. Tylko częściowo zrekompensowały mi to poczucie role. Agata Kulesza, choć chyba za często zmuszona przez reżyserkę do podnoszenia głosu, jest naturalnie znakomita w swoich rozterkach, swojej rozpaczliwej walce o kontrolę nad rzeczywistością, w swojej pastiszowo potraktowanej, ale jednak rozpaczy.
Cywka, nota bene starszy od swojej scenicznej rodzicielki, jest niby stworzony do roli znerwicowanego dziwaka. Ma kilka sugestywnych momentów, jednak jego interakcje z matką wyzbyte są dramatyzmu zapamiętanego przeze mnie z inscenizacji Jarockiego. Skoro jest bardziej obserwatorem niż bohaterem… Pozostałe postaci, może poza służącą Dorotą graną przez Telegę, są tylko groteskowymi cieniami. Jak sen, to sen.
Scenograf Marek Braun umieścił bohaterów w czarno-białym salonie, który we mnie wywoływał skojarzenia z kaplicą. To ciekawa oprawa, zresztą także muzyka Jacka Wierzchowskiego przywodziła skojarzenia z zdeformowanymi, ugroteskowionymi strzępami dawnej międzywojennej popkultury. A jednak duch katastrofizmu, którym naszpikował Witkacy swoją sztukę z 1924 roku, tu został sprowadzony do rozmiaru dygresji. A przecież choć Leon bredzi, warto się w jego majaczenia wsłuchać. Było to jednak łatwiejsze w precyzyjnej, niemal matematycznej wersji Jerzego Jarockiego.