„Miś Tymoteusz” Jana Wilkowskiego i Sandry Szwarc w reż. Wojtka Stachury w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
„Miś Tymoteusz” – najnowsza premiera w Teatrze Groteska – to połączenie scenicznej tradycji z próbą dotarcia do najmłodszego widza, dla którego internet jest czymś tak naturalnym jak pierwszy dzień wiosny czy poranne przywitanie w kole w przedszkolu. Spektakl wyróżnia nie tylko jego „cyfrowość”, ale także nietuzinkowa estetyka.
YouTube zamiast wędkowania
Kiedyś ojciec zabierał syna na ryby lub uczył jazdy na rowerze – dziś zaprasza go do współprowadzenia youtubowego kanału o gotowaniu. Postawny Tata Miś (w domyśle samotny ojciec, wszak postaci matki w przedstawieniu brak) jest internetowym celebrytą, zatrudniającym sztab ludzi realizujących kulinarne show. Codzienność Tymoteusza, małego misia, polega więc na spędzaniu czasu na planie, pośród fantazyjnych sprzętów kuchennych: garnka, chochli i starego jajowaru. Warto podkreślić, że muppetowe lalki, rekwizyty i scenografia to prawdziwy majstersztyk. Z każdym kolejnym spektaklem w Grotesce zastanawiam się, gdzie kończy się wyobraźnia i pomysłowość pracowni plastycznej tego teatru. Poczynając od lodówki, znad której co jakiś czas wyłania się złowroga pleśń, a kończąc na nierozgarniętym gołębiu zostawiającym „bomby” gdzie popadnie – absolutnie każdy element wizualny Misia Tymoteusza jest dopracowany w najdrobniejszym szczególe.
Suspens ma kształt jajka. Dokładnie mówiąc, brakującego piątego jajka (nie mylić z klepką), potrzebnego do usmażenia jajecznicy – a jakże – z pięciu jaj. Rezolutny miś zostaje przez ojca rzucony na głęboką wodę: musi samodzielnie pójść do sklepu. Wyprawa skutkuje zawiązaniem przyjaźni z niejakim Psiuńciem, a także groteskową wymianą zdań z rozemocjonowanym asortymentem sklepu spożywczego (pasztet the best). Po drodze kilka przygód, odrobina dydaktyki i finał, w którym pies przegania francuskojęzycznego Lisa – złodzieja kuchennego sprzętu. Pomiędzy tym wszystkim świetny plot twist w postaci retrospekcji kynologicznej traumy Taty Misia. A to wszystko w niecałą godzinę!
Przygoda, która uczy (prawie) wszystkiego
Żeby nie było tak różowo, nie wszystko było idealne. Wzburzenie Taty Misia, skutkujące „karą” w postaci wysłania wszystkich do spania bez kolacji, nie jest zbyt edukacyjne (abstrahując od samego pojęcia „kary” – jedzenie, a zwłaszcza jego brak, nigdy nie powinno być elementem metodologii wychowawczej). Zabrakło wyjaśnienia emocji Taty i błędu, jaki popełnił pod ich wpływem – ta praca została przerzucona na rodziców wracających z dziećmi do domu po spektaklu.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Miś Tymoteusz” porywa: świetną animacją postaci, scenografią, muzyką i ogólnym konceptem. Z pewnością jest to mocny powiew świeżości w teatralnych realizacjach przy Skarbowej (mimo pleśni znad lodówki – jestem jej absolutnym fanem). Dzieci tak małe, że blamaż polskich piłkarzy na Mistrzostwach Świata w 2018 roku mogą znać jedynie z opowieści, z pewnością utożsamią się z Tymoteuszem, dla którego wykreowana wirtualna rzeczywistość jest chlebem powszednim. Nie pozostaje nic innego, jak tylko kliknąć dzwoneczek i dać lajka.