EN

1.03.2021, 11:35 Wersja do druku

Da capo al fine

Anegdota jest solą teatru – napisałem onegdaj, przy tym stwierdzeniu stoję i stać będę. Czasy mamy ze wszech miar ponure, więc choć karnawał ze względu na redakcyjne terminy trochę mi „odjechał”, przywołam z dawnych czasów kilka utrwalonych w dokumentach opowiastek, ukazujących codzienność teatralnego żywota w jego niezmiennym przebiegu: od próby (choć w tym wypadku pozorowanej) poprzez premierę (z konieczności odwołaną) po codzienne, normalne (?) przedstawienia. Od początku do końca i znowu, i raz jeszcze, „tak w kółko. W kółko” (Gombrowicz), bo „co dzień toczy się gra” (Shakespeare). Zdarzenia pochodzą głównie z dziejów mego ulubionego, prowincjonalnego, ale zarazem i narodowego teatru w Kamieńcu Podolskim, działającego wbrew wszelkim przeciwnościom pod rosyjskim zaborem w latach 1798–1861.

Mamy rok 1822. Zespół kamieniecki pod kierownictwem znakomitego aktora Seweryna Malinowskiego dla podreperowania finansów rusza latem w objazd po Podolu i „w pewnym miasteczku” na benefis (czyli korzyść) całej kompanii gra Szekspirowskiego Hamleta w klasycystycznej przeróbce Friedricha Ludwiga Schrödera. Po czym dochodzi do zrozumiałej w warunkach permanentnego niedostatku – czyli zwykłej aktorskiej biedy – walki o kasę:

„Aktorowie, odegrawszy benefis na korzyść wspólną, tak się mocno po skończonym widowisku dochodu podziałem skłócili, że się pięściami obdzielać zaczęli. Straż blisko stojąca, usłyszawszy hałas, bieży na ratunek i zastaje junaków na gorącym uczynku, w grupach najmalowniejszych. Tu się Hamlet z Laertesem trzymają za czupryny, tam Ofelia wycina trzewikiem policzki Królowej, pod oknem obkłada wałkiem Gildernstern Ducha zbielonego, pod piecem dusi Oldenholm [Poloniusz] suflera. „Szto wy diełajetie?”, krzyczy ogromnym głosem sierżant wąsaty: „my diełajem probu”, odpowie jeden z zaciekłych zapaśników i wtem uderza pięścią w łeb swego przeciwnika. Bitwa się odnawia, lecą ławki, stołki, a straż stoi w drzwiach i wierząc, że to próba, śmieje się do rozpuku.

Nazajutrz biega wieść po całym miasteczku, iż będzie dana sztuka, w której potyczka ma być do podziwienia. Schodzą się oficerowie i wszystko, co żyje, na widowisko; lecz sztuka się kończy, a potyczki jak nie ma, tak nie ma. Razem powstaje krzyk okropny, parter domaga się batalii. Nadaremnie przedkładają aktorowie, że w tej sztuce żadna być nie może, ani żadna być nie miała; krzyk nie ustaje, aktorowie widząc zacięty upór publiczności, chcąc nie chcąc jęli się kułakować da capo, co im się tak dobrze powiodło, iż publiczność z największym odeszła zadowolnieniem” (Franciszek Ksawery Błotnicki, „Rocznik Teatru Polskiego we Lwowie”, 1823).

Rok 1860, luty. Teatr w Kamieńcu Podolskim pod dyrekcją Jana Piekarskiego przygotowuje premierę Mazepy Słowackiego (dziewięć lat po realizacji krakowskiej, ale trzynaście przed warszawską). Ze świadomością wagi wydarzenia sporządzono nowe dekoracje i kostiumy, historyczne rekwizyty wypożyczono od miejscowych kolekcjonerów, a pirotechnik-amator zaprojektował iluminację. Próba generalna miała się odbyć w dniu premiery, w samo południe. Ale w teatrze nigdy nic nie wiadomo. Naoczny świadek, miejscowy lekarz-psychiatra i historyk Antoni Józef Rolle relacjonował po latach, zatajając litościwie nazwisko aktora:

„Wojewoda upił się, ale to tak okrutnie, że się na nogach utrzymać nie mógł; przykucły nad trumną (akt V-ty scena 2-ga) bełkotał niewyraźnie ‚Niech będzie każda hańba znana w moim rodzie…’, a w końcu zaczął chrapać potężnie. Tragikomiczna scena utkwiła mi dobrze w pamięci: dyrektor posiniały od gniewu, wywijający pięściami, za nim tuż kasjer z radosną wieścią, że wszystkie miejsca rozkupione, dokoła artyści w najfantastyczniejszych strojach, zakutani (rzecz działa się w lutym), a tuż przed nami pochylony nad wiekiem trumny biedny Wojewoda, z nosem charakterystycznie buraczkowym, w wyszarzałym surducie, najspokojniejszy, bo uśpiony. [Wojciech] Eker pierwszy przerwał milczenie: ‚Dziś nic z przedstawienia, odłożymy je do niedzieli, a ja ręczę, że Wojewoda stawi się trzeźwy i obowiązkowi swemu zadość uczyni niechybnie’. Słowa dotrzymał: sennego artystę zaniesiono do sąsiedniego domu i trzymano go tam pod kluczem; koledzy nadto przy nim pełnili dyżury. Grał istotnie bardzo dobrze, jak wszyscy inni jego kompanowie” („Tygodnik Ilustrowany” 1889 nr 341).

Teraz przedstawienie, które się odbyło. W roku 1840 Seweryn Malinowski dyrektoruje w Żytomierzu i w styczniu zjeżdża z zespołem do Dubna, by zarobić na sławnym Trzejkrólewieckim jarmarku. Mimo deszczu i konkurencji daje aż 17 przedstawień, wśród nich dramę Friedricha Wilhelma Zieglera Matylda z Gisbach, w której gra rycerza Konrada. Już na początku omal nie dochodzi do pożaru, gdy od świeczki zaczyna się tlić słup za kulisami, na szczęście w porę, garścią i rękawem ugaszony przez dyrektora. Co było potem, opowiedział on sam w liście do przyjaciela z Kamieńca:

„Na piąty akt potrzebna forteca, nasz dekorator odmalował ją, ale zamiast umocowania na podstawach z dołu, dla prędkości wszystkie kawałki, z jakich się składała, pozawieszał w górze na sznurkach. W scenie, kiedy przychodzę z żołnierzami swymi dobywać tej warownej fortecy, ledwo zaczynam przemowę dla zagrzania żołnierzy, jeden sołdat niezgrabny zawadza nogą o kawał muru, a wnet wszystkie mury, bramy, baszty, jak żydowskie kołyski hojdać się zaczęły. Małom nie zgorzał ze wstydu, odwróciłem oczy do publiczności i wybełknąwszy jeszcze kilka słów niezrozumiałych, ledwom trafić mógł za kulisy, gdziem się już oddał do woli rozpaczy mojej” (Michał Rolle, Z minionych stuleci, Lwów 1908).

A teraz clou (czyli gwóźdź) programu – Kamieniec Podolski w roku 1822. Na scenie częsta pozycja ówczesnego repertuaru, Krakowiacy i Górale, nie wiadomo tylko, którzy: śpiewogra Wojciecha Bogusławskiego czy kontynuacja Jana Nepomucena Kamińskiego. Zresztą w ogóle byśmy o tym przedstawieniu nie wiedzieli, gdyby nie pewne zdarzenie. Na tyle spektakularne, że podolski ziemianin i poeta Stanisław Doliwa Starzyński (Stach z Zamiechowa), sympatyk i opiekun teatru (zwłaszcza jednej aktorki) uwiecznił je w ulotnym wierszyku Na przypadek aktora w Kamieńcu (grającego w „Krakowiakach i Góralach”):

W roli Borysa [! Bryndasa] górala
Pękła odzież w samym kroku;
Wnet śmiechem gruchnęła sala, –
Rzadki (wołano) widoku!
Zwierzchność, o porządek dbała,
Pod sąd górala oddała,
Zaproszono nasze damy,
Aby nań świadectwo dały.
Rzekły: My go nie poznamy,
Bośmy na twarz nie patrzały.

Ot, nieszczęśnik, myślano zapewne wtedy. Prekursor mimo woli – można by powiedzieć dziś… Oczywiście gdyby komuś na tym zależało, czego Państwu zdecydowanie nie życzę.

Tytuł oryginalny

Da capo al fine

Źródło:


Link do źródła