"Sztuka" Yasminy Rezy w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Katarzyna Wysocka w Gazecie Świętojańskiej.
Rok 1994 – Yasmina Reza pisze „Sztukę”, która daje jej rozpoznawalność mierzoną w 35 językach. Jako 35-latka decyduje się na niby powierzchniowe wejście w środowisko męskie, obdarzone specyficznym poczuciem przynależności i oceny rzeczywistości. Dokonuje jednak wiwisekcji okraszonej umownym humorem, spięciem muskułów i pojedynkiem na pozamerytoryczne argumenty. Trzej bohaterowie kroją na żywca swoją przyjaźń, w wyniku czego powstaje dzieło – otwarte, w odcieniach umownej bieli wspartej niekrystaliczną bielą zwykłą. I tylko ten narciarz…
Zaspokojenie potrzeby wyższego rzędu, jak zakup dzieła sztuki, może tyle samo wiązać się ze snobizmem, bez znamion znawstwa, co próżnością skutkującą nałogiem gromadzenia. Oczywiście, to także może być pozorne czy niesprawiedliwe, bo zostało sprowadzone do płytkiego dualizmu niegodnego dla pretendentów i tych czerpiących celebryckie bądź pokoleniowe splendory. Może przecież tak być, że ktoś kupuje, bo się zna, ma pieniądze, miejsce w salonie, na ścianie lub w sejfie. No ale, jeżeli nabywcą jest wykształcony doktor swobodnie i często bezkrytycznie podchodzący do wytworów pracy artysty jako takiego – może być różnie. Czy przypisać mu znamiona człowieka „głęboko nietuzinkowego”?
Czas pisze swoje scenariusze – rewiduje przyjaźnie, rachuje wyborami, a na koniec – przenicowuje i porzuca. Trzej dorośli mężczyźni wpisani w sytuację towarzyską komplikują sprawy oczywiste, obudowując swoje stanowiska zdobytym doświadczeniem spoza empirii pozostałych. Marc (Robert Ninkiewicz) posiadł umiejętność cynicznego punktowania niemal wszystkiego, co może zostać poparte ustną wypowiedzią. Nie ogranicza się do krótkich puent, lamentuje nad kwestiami tak długo, aż osiągnie względne poparcie. Zdarzają mu się celne uwagi, precyzyjne stanowiska, słuszne oceny skutków i motywów czyichś działań, jednak w tle czai się zawsze opresyjność. Marc nie bierze jeńców, po prostu nie umie się nimi zająć (czy wiąże się to z wykonywanym zawodem inżyniera aeronautyki?). Bardziej empatyczny, a może tylko wyrozumiały jest Serge (Piotr Łukawski), dla którego Marc jest intelektualistą świeżo upieczonym, przejawiającym czytelną wrogość wobec współczesności. Serge aspirujący koneser sztuki, bywający środowiskowo, gorejący zapałem odczytywania sensów i prowadzenia dysput panelowo wspartych klasyką, jawi się jako obrońca indywidualnych wyborów. To on jest spoiwem sytuacyjno-emocjonalnym. Najmniej rozpoznaną postacią okazał się Yvan (Cezary Rybiński), penetrujący z psychiatrą własny prequel, hazardowo obstawiający swoją przyszłość w okowach teściowej. Ma zarówno poczucie przyzwoitości, jak winy i straty. Co ich łączy? Poza wspomnieniami – na pewno brak dystansu do siebie.
Biały obraz na białym tle, pocięty białymi smugami wgryzającymi się białym cieniem w odcienie bieli. Przykład dzieła współczesnej sztuki podlegającemu skatalogowaniu i odwołaniu do całokształtu prac twórcy, wspartego technologią myślenia współczesnego człowieka? Dzieło wybitne? Jakkolwiek i cokolwiek napisać w materii „inżynierii” oceny współczesnej sztuki – wypada zaznaczyć, że najczęściej wybieranym „wadium” (kwantyfikatorem) jest – „podoba mi się”. W tekście Rezy bohater używa jeszcze – „przemawia do mnie”. Teraźniejsze poszukiwania artystyczne mogą przecież wymykać się szczegółowej krytyce, bo wytyczają drogi technikom marketingowym, zapotrzebowaniu na uszlachetnioną popkulturę, namaszczają modę określonych grup społecznych, rozmywają wartościowanie poprzez zalew nibysztuki. Dlatego białe na białym nawet nie jest „złe”, a dodatkowo, jeżeli komuś pasuje do salonu…
Tekst Rezy może prowokować dzisiaj do jeszcze innych pytań. Poczucie wsparcia, towarzyszenia i wreszcie – przyjaźń, o czym rozmawiają bohaterowie, może stanowić bazę do rozważań nad statusem współczesnego mężczyzny, stawianego coraz częściej do ściany (żeby nie rzec – kąta) za wszystkie złe skłonności i nawyki, które nie służą wsparciu kobiety i rodziny. Jedyną „ucieczką” może okazać się wspólnota męska zasadzająca się na zdobywaniu doświadczenia i tworzeniu wspomnień. Reza wkomponowała w świat mężczyzn „psychologię kobiecą”, gdzie silne przywiązanie wynika ze współuczestniczenia, „asystowania”, obcowania na co dzień w kontekście różnych zdarzeń. Łatwo wówczas o rozczarowanie czy nawet odrzucenie budowane na niuansach, niekoniecznie „twardych” faktach. Męską odsłonę przyjaźni Reza punktuje podobnie. Wszystko jest ważne.
Adam Orzechowski poprowadził swoich aktorów na poważnie, wentyl ani na moment się nie rozszczelnił. Czyżby reżyser bronił status quo swoich postaci, dając im konieczny do scenicznej adaptacji poziom zaufania? Zabrakło humoru, dowcipu wynikającego z „oczywistych” charakterologicznych mankamentów i dziwactw, które można z łatwością przypisać postaciom. I nie o jałowy śmiech chodzi, ale raczej o przykłady zdrowego i twórczego dystansowania się do spraw spoza sfery przetrwania. Rywalizacja okraszona dowcipem mocno wciąga inteligentnego widza, daje powód do przepróbowania i zaakceptowania odmienności czyichś wyborów. Cytując klasyka: „Śmiechu mi trzeba na te dziwne czasy, śmiechu zdrowego jak źródlana woda/nie okrutnego, nie cynicznego, śmiechu mi trzeba bardzo ludzkiego”.
Teatr Wybrzeże pokazał jako pierwszą premierę w tym pandemicznym „rozkroku” „Sztukę” mieszczańską, trącącą już nieco myszką w kontekście kalibrowania dorastania do klasy średniej, nie mniej jednak uniwersalnej na poziomie kontestowania społecznych uwarunkowań komunikacyjnych. Nigdy nie jest za późno na podejmowanie właściwych wyborów. No i jeszcze narciarz wyszedł poza ramy konceptu. Na szczęście.