„1989” Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego w reż. Katarzyny Szyngiery, koprodukcja Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie. Pisze Agnieszka Serlikowska w Teatrze dla Wszystkich.
Popandemiczny sezon musicalowy 2022/2023 wybuchł blaskiem spektakli rozrywkowych lub przyciągających znanym filmowym tytułem. Często stosowany eufemizm „czysta rozrywka” mający za zadanie przekazać, że musical jest miły dla oka, lecz niesie za sobą minimalną ilość treści, powtarza się w recenzjach w takiej lub innej formie. Oglądając doskonałe obsady i zdając sobie sprawę ze słabości licencjonowanych librett, chwalimy widowiska, a nie spektakle. Cieszymy się z doskonałych bajek (poznańska „Piękna i Bestia”, łódzkie „Złap mnie, jeśli potrafisz”, gdyńskie „Something Rothen, czyli coś się psuje”, a nawet w wersji już mocno dla dorosłych wrocławska „Priscilla, Królowa Pustyni”). Milczymy na temat zawodu z białostockiego „West Side Story”, który pomimo świetnych aktorów okazał się reżysersko niezbilansowany, pełen dziwnych rozwiązań dramatycznych, a w konsekwencji zadziwiająco nużący i przydługi. W chwili, gdy to piszę, pojawiają się pierwsze recenzje warszawskiego „We Will Rock You”, wychwalające jego rozmach oraz humorystykę. I przecież nie ma w tym nic złego, bardziej lub mniej komercyjny teatr muzyczny musi zarabiać. Każde miasto raz na jakiś czas potrzebuje swoich „Szalonych nożyczek”.
Problem zaczyna się, gdy w spektaklach muzycznych brakuje różnorodności. Gdy w bogatszej lub tańszej scenografii w konsekwencji otrzymujemy to samo, a premiery muzyczne o czymś więcej, otrzymujemy niemal wyłącznie w spektaklach dyplomowych uczelni teatralnych (warszawski „Olimp”, gdyński „Kiedyś na wyspie”, wyjątki stanowią również poznańska „Irena” czy „Czarny Szekspir” warszawskiego Teatru Syrena). Kiedy w ociekających pieniędzmi widowiskach kryją się fundusze na dwa może nie tak lunaparkowe, ale głębsze w przekazie tytuły. I w całej tej smutnej diagnozie, po trzynastu latach pisania o musicalu, gdy chciałam już powiedzieć dość, pojawił się on. Musical „1989” – koprodukcja Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego w reżyserii Katarzyny Szyngiery z muzyką Andrzeja „Webbera” Mikosza oraz scenariuszem Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery, Mirosława Wlekłego. Spektakl, który niesie. Zachwyca przekazem, formą, muzyką, głębią, a bilety wyprzedają się na niego w tempie godnym koncertów Dawida Podsiadło.
Nie da się ukryć, tu wszystko mogło pójść nie tak. Nie pomagały porównania do polskiego „Hamiltona”, w szczególności po ostatnich próbach by za słynnego amerykańskiego bohatera w Polsce przebrać Ignacego Jana Paderewskiego, ani klapa niefortunnego musicalu „Nie ma solidarności bez miłości” z 2012 r. Myśląc o tym jak długo tworzony był „Hamilton”, jak ten spektakl zmieniał się na oczach świata, trudno było uwierzyć, że rozbłysłe w doniesieniach medialnych jak fajerwerk „1989” będzie tytułem spójnym i dopracowanym.
Proszę wyobrazić sobie musical, w którym opowiadana jest wciąż współczesna historia Polski oczami trzech rodzin: Wałęsów, Frasyniuków i Kuroniów. W dużej mierze za pośrednictwem rapu, okraszonego melodyjnymi refrenami, śpiewem ludowym, śladami bigbitu, a nawet piosenką stylizowaną na disco polo ze słowami nieużywanymi w ówczesnych czasach. Spektakl, w którym Lech Wałęsa rapuje do pralki, Wojciecha Jaruzelskiego odwiedzają czarne duszki w rajstopach i szpiczastych papierowych czapeczkach, a Henryka Krzywonos dosłownie wlatuje na scenę przypięta za szelki do scenicznego żurawia. Czy to mogło się udać? Wystarczy pięć minut „1989”, by wiedzieć, że tak.
Słowa „udało się” są tu wręcz nie na miejscu, bo na peany zasługuje dopracowanie musicalu przez jego twórców. Od razu zaznaczam, nie jestem historyczką, z uwagi na rok urodzenia nie mam również prawa pamiętać tych czasów (z resztą jak większość obsady), nie podejmę się zatem oceny akuratności przedstawionych na scenie wydarzeń do rzeczywistości. Nie bez przyczyny spektakl ma jednak podtytuł „pozytywny mit”. Wydarzenia sceniczne, mimo rozległych badań autorów i znanych nazwisk postaci, nie mają charakteru dokumentu, to wciąż artystyczna forma przestawienia świata. Inspirowana, inspirująca i – jak wskazują twórcy – próbująca wyciągnąć z historii pozytywny przekaz, mający za zadanie jednoczyć, a nie dzielić.
Przyjęty podtytuł nie oznacza jednak, że autorzy obchodzą się ze swoimi bohaterami pieszczotliwie budując im musicalowy piedestał. Postacie pełne są wad, widzimy kłótnie liderów, ścieranie się koncepcji, problemy rodzinne, pozostawione dzieci, których nie obchodzi walka o jutro, a o szczęśliwe dziś. Majstersztykiem jest dla mnie jedna ze scen w Magdalence przedstawiona jako przaśny weselny taniec w pijanym widzie. Uczestnikom rozmów obojga stron przyśpiewuje tu wokalistka disco polo przebrana za chochoła, a wszystko nagrywa na kamerę Jaruzelski. To jedna ze scen, która zdecydowanie mniej przypomina konwencję Hamiltona a bardziej romanse z musicalem Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Kryje się tu znacznie więcej w każdym pojedynczym ruchu, niż wynikałoby to z pozornej lekkości śpiewanego utworu.
Sposób przedstawienia akcji, użyty do tego język tworzą ostatecznie uniwersalną opowieść o walce z reżimem i o polityce, która zawsze wydaje się być brudną walką. Nikt tu nie jest ostatecznie wygrany, nikt zadowolony z osiągniętego rezultatu. Ze sceny wciąż pobrzmiewa powtarzane przez Jacka Kuronia pytanie „a co jeśli się uda?”, a jego finałowy monolog o murach z piosenki Kaczmarskiego „której nikt nie dosłuchał” w sposób oczywisty odnosi się do dzisiejszej rzeczywistości. To zresztą nie jedyna analogia do współczesności. Trudno nie zauważyć, że zarówno postulaty strajkujących stoczniowców jak i słowa kończącej pierwszy akt pieśni kobiet, pasują niemal idealnie do słów protestujących dziś ludzi nie tylko na polskich ulicach.
A skoro już o kobietach mowa… To jedna z niewielu historii, w której o kobietach nie zapomniano. W której wskazuje się, że na każdego bohatera-mężczyznę przypada bohaterka-kobieta. Że tak samo liczą się ci i te, którzy strajkują, jak i ci oraz te, którzy zostają. Piosenka Danuty Wałęsy o nigdy niewygłoszonej mowie noblowskiej to coś, co chciałabym by wydarzyło się w rzeczywistości.
Wspominane już odniesienia do „Hamiltona” Lin-Manuela Mirandy są oczywiste. Twórcy z resztą, otwarcie przyznają się do inspiracji jego formą, a nawet – w mojej ocenie ironicznie – wykorzystują cytat z tego musicalu w połowie drugiego aktu. W sposób oczywisty mają jednak trudniej. Historia Hamiltona sprzed kilku wieków nie jest tak żywa jak sprzed kilkudziesięciu lat. Najbardziej odczuwalne jest to w postaci Wojciecha Jaruzelskiego, wybudowanej jakby na wzór Króla Jerzego III. Ten ostatni w amerykańskim spektaklu jest postacią ewidentnie komiczną, nawet jego uniwersalna rada z repryzy „You’ll be back” („Oceans rise, empires fall, it’s much harder when it’s all your call”) nie brzmi ze sceny złowieszczo. Przy postaci Jaruzelskiego trudno poddać się śmiechowi, a jego słowa w ostatniej piosence zbyt rezonują ze współczesnością, by nie uznać ich za realną groźbę.
Chciałam tu jeszcze opisać kilka scen ze spektaklu zapadających w pamięć, ale zaczęły mnożyć mi się na klawiaturze, tak długo, że straciło to sens. Szczególnie, że słowa nawet w połowie nie oddadzą atmosfery „1989”. Podobnie jest z obsadą. Wszyscy są zapamiętywalni, wszyscy zasługują na wyróżnienie. Charyzmatycznie wypada trzech tenorów – Marcin Czarnik (jako Jacek Kuroń), Rafał Szumera (Lech Wałęsa) oraz Mateusz Bieryt (Władysław Frasyniuk). Zapadają w pamięć epizody Antka Sztaby i Wojciecha Dolatowskiego, w szczególności odpowiednio jako Aleksandra Kwaśniewskiego oraz Alfreda Miodowicza. Ale scenę kradną kobiety – Karolina Kazoń (Danuta Wałęsa), Agnieszka Kościelniak (Krystyna Frasyniuk), Magdalena Osińska (Grażyna Kuroń) – każda tworzy pełnokrwistą bohaterkę, od której ciężko odwrócić wzrok. Trudno nie zwrócić również uwagi na Małgosię Majerską (Anna Walentynowicz i Chocholica z Magdalenki) oraz Dominikę Feiglewicz (Henryka Krzywonos). Doskonała jest scenografia Mileny Czarnik. Z pozoru tylko minimalistyczna, z biegiem spektaklu wykorzystująca w stu procentach swoją pudełkową formę. Zwraca uwagę błyskotliwa, gdzieniegdzie dowcipna i ryzykowna choreografia Barbary Olech. W czterech słowach – czyli jednak wciąż można. Zrobić dobry polski musical, z niebłahą treścią, który przyciągnie do teatru tłumy. Pozostaje zapytać – co zrobić by z tego spektaklu powstała płyta?