EN

7.05.2024, 18:15 Wersja do druku

Czy warto otwierać szczęśliwy dom zamknięty?

„Dom otwarty” Michała Bałuckiego w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Karolina Jóźwiak

Czy w dramacie napisanym 150 lat temu i dziś uważanym przez wielu za staromodną ramotkę, wciąż można znaleźć inspirację do ciekawej dla współczesnego widza inscenizacji? Krystyna Janda udowadnia, że tak, a jej niezawodne wyczucie reżyserskie pozwala dostrzec bogactwo materiału scenicznego zawartego w „Domu otwartym” Michała Bałuckiego. Komediowe dzieło, przybrane w kostium z epoki, pozostaje nadal uniwersalną sztuką, traktującą o emocjach, hipokryzjach i zdradach, o stępionym zmyśle moralnym, wygórowanych ambicjach i snobizmie. Opowiada o zderzeniu poglądów rzekomych „postępowców”, hołdujących nowoczesnym modom z żyjącymi tradycyjnie konserwatystami. A czasem nawet, mówiąc o stosunkach międzyludzkich, podkreśla grę pozorów z lekkim podtekstem erotycznym. Krystyna Janda zdecydowała się na wierność oryginałowi, bez udziwnień i zmian, z ukłonem w stronę mistrza i klasyki teatru. Sam Bałucki, przez wiele lat chętnie grywany, ceniony i popularny, z biegiem czasu zaczął być ostro krytykowany. Pod koniec XIX wieku jego sztuki, których fabułę opierał na aktualnych wydarzeniach i bieżących problemach, zaczęły być wypierane ze scen przez dramaty innych twórców. To jeszcze nic złego – naturalna kolej rzeczy. Jednak ataki krytyków były zbyt okrutne – wyśmiewano sceniczny anachronizm i staroświecczyznę, Adolf Nowaczyński nazwał pisarza złośliwie „Arystofanesem Kleparskim”. Tak ostre sądy literatów i młodopolskich artystów oraz innych przedstawicieli moderny doprowadziły ostatecznie do samobójczej śmierci rozgoryczonego, zaszczutego i wyczerpanego depresją Bałuckiego.

Prapremiera „Domu otwartego” odbyła się w Krakowie w roku 1883. Osią wokół której rozwija się akcja komedii jest bal zorganizowany u państwa Żelskich, a seria malowniczych i komicznych scenek rodzajowych staje się tu pretekstem do zaprezentowania ludzkich przywar i słabości. Janina i Władysław to typowe, mieszczańskie, urzędnicze małżeństwo, które żyje spokojnie i szczęśliwie wedle utartych schematów i nagle postanawia otworzyć swój dom dla gości. Wieczorek tańcujący inicjuje w zasadzie Pulcheria Wicherkowska, znawczyni obyczajów i modnego stylu życia. Pan domu, zwany przez żonę Władysiem, pracuje w biurze razem z panem Fikalskim, znanym hulaką i najlepszym w mieście Krakowie wodzirejem, który nie ma czasu pisać, ale bale prowadzi znakomicie. Tak się szczęśliwie składa, że mimo napiętego harmonogramu karnawałowego, w ramach wdzięczności za referaty tworzone w jego imieniu przez Żelskiego (sam przecież nie zdąży, przytłoczony zajęciami), obiecuje przygotować wieczór towarzyski z tańcami. Choć mieszkanko Żelskich jest jego zdaniem za małe do tych celów, przymyka na to oko, kierując się rzekomą życzliwością wobec kolegi biurowego. „Moja fantazja choreograficzna, jak koń stepowy, potrzebuje przestrzeni, perspektywy, światła” – z dumą oświadcza Alfons Fikalski i przekonuje ostatecznie Żelskich o swej wyjątkowości. Nieszczęśni gospodarze nie wiedzą, jak nieoczekiwane, opłakane dla nich skutki przyniesie ów bal w „domu otwartym”… .

Można rozmaicie interpretować tekst komedii – wiadomo przecież, że z wnętrza saloniku, spośród obitych pluszem foteli, kryształowych żyrandoli, obrazów w złotych ramach i pożółkłych ksiąg bije ponury zaduch mieszczańskiej egzystencji. Wśród tego wnętrza króluje zacofany duch tradycyjnej rodziny, wąskie horyzonty umysłowe i filisterskie ambicje. Oczywiście to sarkazm, ponieważ Janda odłożyła na bok schematy i stereotypy, przyjrzała się uważnie dramatowi i opierając się na oryginalnym tekście, niczego nie dopisując, na nowo odczytała Bałuckiego. Wykorzystała zwięzłą, logiczną budowę, brawurowość sytuacji i ekonomię typów psychologicznych. Utwór nadal uwodzi komizmem słownym, swawolnym i wielce frywolnym tonem. Fabuła sztuki opiera się na nieskomplikowanych sprawach obyczajowych, a autor piosenki „Góralu, czy ci nie żal” (czy ktoś jeszcze o tym pamięta?) „daje możliwość wykreowania konkretnych ról, mamy bowiem do czynienia z prawdziwą galerią ludzkich charakterów i typów” – mówi Krystyna Janda. „Poza tym bardzo staraliśmy się, żeby kostiumy i scenografia sprawiły publiczności przyjemność”. Nie brakuje tu autorskich pomysłów pani reżyser, które pomagają w wydobywaniu całej ironii i całego wdzięku utworu w wielce udany sposób. Jej wnikliwe spojrzenie i wyczucie pomaga wzbogacić spektakl w dodatkowe sensy, oparte na gorzkich prawdach zgodnych z myśleniem Bałuckiego i regułami jakim hołdował. Na inscenizację spogląda sam autor sztuki, który przedstawia się widzom na początku spektaklu – to oczywiście dodatkowa postać, wprowadzona na scenę przez Jandę. Bałucki bez śladu uśmiechu na twarzy, wyraźnie zamyślony, z goryczą obserwuje taneczny korowód bohaterów. Pytanie, czy jesteśmy lepsi, mądrzejsi, bardziej wyrafinowani niż nasi przodkowie?

Zagrane i odtańczone jest to wszystko pysznie – niełatwo odpowiednio zaaranżować przestrzeń, która musi pozostać czytelną i pomieścić dwudziestu dwóch aktorów. Choreografia i ruch sceniczny pozostają bez zarzutu, ponieważ profesjonalista, jakim jest Emil Wesołowski zadbał o to, by cieszyły wszystkie zmysły. Całość pozostaje niezwykle zwarta i dynamiczna, nie ma w spektaklu niepotrzebnych miejsc, momentów nadmiernie statycznych czy nużących. Ani cienia nudnej staroświeckości w tym doskonałym materiale autorstwa Bałuckiego! Wytrawni aktorzy swobodnie wchodzą w swe role, ukazując na scenie wszystkie zalety świetnie napisanego tekstu z intrygującymi wizerunkami postaci. Tu ważne są emocje i niepohamowane ambicje bohaterów. Tomasz Błasiak jako Władysław Żelski świetnie czuje się w komediowej atmosferze, osadzonej w kostiumie z epoki. Anna Cieślak, czyli Janina Żelska, gra z lekkością i wdziękiem, oddając wszystkie cienie oraz blaski kreowanej postaci. Hanna Skarga (Kamila) uwodzi niewymuszoną naturalnością i koniecznym cynizmem, a nawet groteskowością wpisaną w jej rolę. Ignacy Liss jako Adolf doskonale jej partneruje… w niektórych scenach aż do utraty tchu. Henryk Niebudek w roli wuja Telesfora jest po prostu niemożliwy. Bohaterowi nie brak karykaturalnych rysów, ale aktor wszystko ma pod kontrolą – mimika, spojrzenie, zmienność głosu, gdy grają emocje są tak dopracowane, byśmy go polubili, nie wyczuli cienia fałszu. Adam Biedrzycki (Wicherkowski) i Ewa Makomaska (Pulcheria) to kolejny wart uwagi, brawurowy duet. Oboje czasem szaleją, zawsze wiedząc, gdzie leżą granice groteski i ironii. Fikalski Szymona Kuśmidra, typ bufonowaty i na swój sposób sympatyczny, zwraca uwagę odpowiednim cieniowaniem, kontrolowaną energią, która czasem wręcz ucieka zza kamizelki. W małżeństwo Ciuciumkiewiczów wcielają się Antoni Ostrouch i Katarzyna Skarżanka. Skarżanka doskonale podkreśla charakter i przewrotność swej bohaterki, cisnąc pod pantoflem męża fajtłapę. Dorota Landowska (Tecia), Eliza Borowska (Miecia), Marta Alaborska (Munia) i Katarzyna Strączek (Lola) jako ich córki, raczej szpetne panny na wydaniu, bawią i przerażają (celowo!). Sprowadzeni przez Fikalskiego tancerze, podejrzane egzemplarze, które zdecydowanie wolą bufet niż panny (przy Ciuciumkiewiczównach to chyba niedziwne) dopełniają obrazu całości – aktorzy w tych rolach z wyraźnym upodobaniem ukazują przywary i śmiesznostki kawalerów. Sławomir Grzymkowski jako Fujarkiewicz, choć kreuje groteskową postać, unika taniego efekciarstwa i banału. Modest Ruciński – Wróbelkowski – zgrabnie balansuje na granicy przerysowania i nadmiernej śmieszności. Tak samo jak Jakub Kordas „ten Malinowski”. Na koniec uroczy Paweł Krucz w roli lokaja Franciszka. Choć to drugoplanowa rola, ale zagrana tak udatnie, że czasem wydaje się pierwszą.

Klimatyczna scenografia Macieja Preyera pozbawiona jest nadmiernych fajerwerków, a jednak bogactwa teatralności i barw też jej nie brakuje. Wpisuje się idealnie w tempo i smak dobrej, klasycznej komedii. Pasują do niej piękne kostiumy Elżbiety Terlikowskiej, podkreślające charakter każdej z postaci. Doskonale napisany tekst, gry słowne, błyskotliwe dialogi same w sobie gwarantują przyjemność oglądania, jednak z pewnością pomaga im muzyka Piotra Łabonarskiego.

W „Domu otwartym” Michała Bałuckiego króluje dowcip, finezyjność i trafna analiza obyczajowości oraz charakterów ludzkich. Dziś, oglądając ją w klasycznej odsłonie, niezmiennie dostrzegamy, iż jest to całkiem współczesna komedia i niepotrzebne jej żadne aktualizacje.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła