„Kto się boi Virginii Woolf?” Edwarda Albee’go w reż. Anny Skuratowicz w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Edward Albee, popularny amerykański dramaturg, trzykrotny laureat nagrody Pulitzera w dziedzinie dramatu, ukończył swoją najsłynniejszą sztukę w styczniu 1962 i w tym samym roku wystawiono ją na Broadwayu. Po amerykańskiej premierze recenzje były różne, również miażdżąco negatywne, ale widzom to nie przeszkadzało – tłumy przychodziły, by zobaczyć tę niezwykłą, sceniczną psychodramę. Najsłynniejsza adaptacja – w dodatku nie teatralna, lecz filmowa – przyniosła jej jeszcze więcej rozgłosu. Niezapomniana ekranizacja w reżyserii Mike’a Nicholsa (z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych) otrzymała pięć Oscarów. Wykreowany przez Edwarda Albeego świat, w którym toczy się akcja czteroosobowej sztuki „Kto się boi Virginii Woolf?” dawno już zmienił swój charakter i obowiązujące wówczas poczucie moralności może wydawać się przestarzałe i nieaktualne, tak jak historyczny purytanizm. Mimo to rozmaicie odczytywany utwór niezmiennie, od 60 lat, gości na deskach teatrów na całym świecie i okrutna, wyniszczająca gra małżeńska, psychologiczny pojedynek między kobietą a mężczyzną stał się ponadczasowy i nie przestaje inspirować kolejnych twórców.
Najnowszą inscenizację w Teatrze Ochoty przygotował bardzo młody zespół – w bohaterów dramatu wcielają się dwie aktorki i dwóch aktorów (niezwykle zdolny zespół wyłoniony w 2021 roku w konkursie „Polowanie na motyle”), którzy wyszlifowali (i nadal szlifują) swe umiejętności między innymi u boku doświadczonego aktora Janusza R. Nowickiego. Młodzi aktorzy grają rewelacyjnie, płynnie prowadzeni ręką Anny Skuratowicz, która dzięki Igorowi Gorzkowskiemu debiutuje w roli reżyserki w tymże teatrze. W oryginale autor opisał dwie pary w różnym wieku – małżeństwo z długim stażem i drugie, znacznie młodsze. Reżyser i dyrektor artystyczny Teatru Ochoty przygotował odpowiednią, nową adaptację – bohaterowie równolatkowie noszą polskie imiona i daleko mają do czterdziestki, a mieszkają w Warszawie. Warto dodać, że Gorzkowski nie ogranicza swobody artystycznej i prób eksperymentowania młodej reżyserki, oczywiście w dopuszczalnych ramach i nie zaburzając znacząco struktury czy wymowy dramatu.
Od jakiegoś czasu reżyserzy przygotowują dramat Albe’ego w oparciu o tłumaczenie Jacka Poniedziałka, który postarał się o „odświeżenie” i „uaktualnienie” języka dramatu. Zachował przy tym klimat epoki, atmosferę i rytm utworu, z charakterystycznym dla autora stylem. Anna Skuratowicz również korzysta z tego przekładu, stąd bliższe dzisiejszej wrażliwości widza, zaskakująco współczesne, mocne, momentami wręcz nawet wulgarne słownictwo w ustach bohaterów. Nie znaczy to, że oryginalny tekst był „grzeczny”, wręcz przeciwnie – pełno w nim nieludzkiego brutalizmu, okrucieństwa w dialogach, zachowaniach czterech wnikliwie przedstawionych przez autora postaci.
Sam pisarz dzieli sztukę na trzy akty, wypełniając każdy inną, drastyczną grą towarzyską, wymyśloną przez gospodarzy. W Teatrze Ochoty poczyniono konieczne skróty, co świetnie się sprawdza przy tym niekrótkim tekście. Pewnego późnego wieczoru, po przyjęciu i wernisażu, Marta i Jerzy zapraszają do siebie świeżo poznane małżeństwo – Mikołaja i Skarbie. Marta i Jerzy beztrosko sięgają po drinki, proponując to samo gościom i przy okazji wygłaszając pełne żalu i jadu monologi po to, by zranić partnera i mu dopiec. Ich zwykła, rutynowa kłótnia, „zabawa nie na serio” szokuje Mikołaja i jego młodziutka żonę. Oni (i publiczność również) będą nie tylko świadkami brutalnych, słownych utarczek, lecz zostaną też wciągnięci w tajemniczą grę, w której wśród gorzkich wyrzutów, wzajemnych oskarżeń, wyjdzie na jaw wiele sekretów i kłamstw. Cała czwórka stanie twarzą w twarz z własnymi obawami, lękami, skrywanymi pragnieniami. Ostro zakrapiane alkoholem spotkanie, a właściwie afterparty, nie skończy się dobrze, bo czyż możliwe jest choć częściowe skruszenie muru, zbudowanego z nierozwiązanych problemów i braku porozumienia?
Widzowie, kierując się na kameralną widownię mijają bohaterów, którzy podczas wernisażu, gdzieś prawdopodobnie w Wilanowie (jak wyjaśnia pani reżyser), z kieliszkami w ręku przyglądają się eksponatowi. Już w tym momencie zaczyna się niejednoznaczna gra i chociaż nie brak w niej humorystycznych momentów, całość ma wydźwięk tragiczny. Dramat analizuje zawiłości postaci, które nie są jednowymiarowe – daje to bogaty materiał do pracy scenicznej aktorom mierzącym się z tym wyzwaniem i grającym tak zawikłane role. Analizując i pytając: co jest rzeczywistym motorem działań bohaterów, kreślą wnikliwe portrety psychologiczne i wciągają widza w wir akcji – nieoczywistej, zaskakującej zwłaszcza dla kogoś, kto nie zna dramatu Albee’ego. Kontrastując, budują stopniowo napięcie, w kulminacyjnym momencie tak wysokie, że prawie rozsadza małą widownię – nawet jeśli oglądam kolejną już adaptację sztuki, czuję te emocje i im ulegam. To zasługa pani reżyser oraz aktorów, którzy zespołowo i pomału wyłuskują wszystko, co potrzebne i najważniejsze dla danej postaci. Nie pada ani jedno zbędne słowo, a cała czwórka dba o właściwy język, wypracowany głos – doszlifowana dykcja pozwala na finezję w dialogach, choć zazwyczaj wymaga to przecież wieloletniego obycia ze sceną! Występujący z zadziwiającą lekkością wchodzą w role, a ruch ciała, gest i mimika mają w sobie pewność i zarazem ożywczą świeżość – taka interpretacja musi przemówić do widza w każdym wieku. Ich kreacje budzą zmysły, wyobraźnię i nawet zamierzony cynizm niektórych starć słownych nikogo nie pozostawia obojętnym. Grając na dwie strony – tak zaplanowano tym razem widownię – aktorzy muszą radzić sobie z dodatkowym zadaniem.
W Jerzego, bystrego wykładowcę historii na uniwersytecie i niespełnionego pisarza wciela się Krzysztof Oleksyn. Jasne jest, że zięć nigdy nie obejmie katedry na uczelni teścia – ten fakt jest powodem do niewybrednych żartów i złośliwych komentarzy Marty, ukochanej córeczki rektora tegoż uniwersytetu, którą gra Irmina Liszkowska. Oleksyn i Liszkowska prowadzą swe role znakomicie. Gorzką analizę ich toksycznych relacji, pod powierzchnią których kryją się egzystencjalne pytania, osładza ostry i drapieżny humor – Albee karmi nas znakomitymi, błyskotliwymi i celnymi dialogami. Warto skupić się na wytrawnym aktorstwie duetu i – choć wydaje się to absurdalne – dostrzec w interpretacjach opowieść o miłości, tej trudnej i naznaczonej rozrachunkiem z własnymi traumami. Marta Irminy Liszkowskiej jest wulgarna, okrutna, lubi alkohol i seks. Pastwi się nad mężem, ośmiesza go, a jest przy tym bardzo kobieca! I znakomicie pokazuje, jak podział na moje i twoje niszczy każdy związek. Podobnie jak ból świadomości nie może być uśmierzony podczas jednej nocy.
Krzysztof Oleksyn jako Jerzy łatwo przejmuje rolę znęcającego się i bez mrugnięcia okiem umiejętnie odbija piłeczkę. Młody aktor z naturalnością oddaje charakter opanowanego (ale do czasu) inteligentnego, cynicznego humanisty i erudyty. Jednak ofiarą nie jest. Bynajmniej! Jego pełne ironii riposty w odpowiedzi na napastliwe ataki ze strony Marty są celne i wygłaszane z godną podziwu lekkością. Oboje z żoną cierpią i przeżywają swe życiowe niespełnienie, czasem niewypowiedziane, skrywane pod maską kłamstwa. Równie dobrze radzą sobie z rolami Paweł Janyst jako Mikołaj, przystojny genetyk z przyszłością i Malwina Laska-Eichmann – Skarbie. Ich kreacje emanują smakiem i wyczuciem bez cienia sztywności. Paweł Janyst pomału, z wytrawnością konesera buduje swoją postać, po mistrzowsku wykorzystując spojrzenie, pauzę, własny indywidualizm. Takiego Nicka (w adaptacji Gorzkowskiego – Mikołaja) jeszcze nie było! Jego bohater i Skarbie podejmują grę, którą proponują gospodarze wieczoru – straszliwie destrukcyjną i bezwzględną. Ta noc odkryje bowiem również to, co kryje się pod słodkimi deklaracjami i pozorami ich idealnego związku. Mikołaj początkowo wydaje się trochę nieśmiały, trzymany w ryzach przez dobre maniery, jednak stopniowo, dając widzowi szansę na oddech, ukazuje prawdziwe oblicze, odsłaniając prawdę i fałsz w przeszłych zdarzeniach i w dniu dzisiejszym – dotyczy to zarówno jego samego, jak i jego stosunków z żoną. Bardzo lubię sceniczne kreacje tego młodego aktora, tak dobrze dopasowane do ról, w których miałam okazję go zobaczyć (rewelacyjny Łodyżkin w „Młodziku”).
Malwina Laska-Eichmann jako słodka, naiwna i urocza Skarbie sprawia (celowo i pozornie) wrażenie osoby banalnej, mniej bystrej niż pozostali. Czasem bezradnie miota się w pułapce rzeczywistości i relacji z Mikołajem, z przyklejonym na siłę do twarzy uśmiechem tłumiąc wrażliwość i swoje potrzeby. Ileż ironii tkwi w tej bohaterce i jak łatwo popaść w przesadę, kreując jej postać, jednak aktorka tego unika, mocno i zdecydowanie kreśląc portret młodej kobiety. A przecież udaje się jej oddać kruchość Skarbie i rozpaczliwe wołanie dziewczyny o odrobinę zrozumienia. W miarę upływu akcji cały komiczny dynamizm i humor dramatu przechodzi w tragiczne łzy rozpaczy i wściekłości, pokazując całą gamę uczuć skrywanych przez bohaterów. Owo drążenie tajemniczych i mrocznych obszarów ludzkiej psychiki przypomina seans terapeutyczny, wiwisekcję toksycznych związków. W obnażaniu ich pomaga lejący się strugą alkohol, rozluźniający języki, burzący pozory. A wszystko to tylko w słowach, ponieważ w tej inscenizacji prawie wszystko dzieje się w dialogu. Aktorzy grają na pełnych obrotach, nie mogąc się kryć za skromną scenografią albo tak modnymi obecnie w teatrach projekcjami.
Zadziwiająco dojrzała gra młodziutkich aktorów, ich pewność i wyczucie postaci scenicznych, umiejętność przykuwania uwagi, prowadzenia monologu i dialogu niezmiennie cieszy oko i ucho. Doceniam skrupulatną, wyczuloną na szczegół i uważną Annę Skuratowicz, bez której nie byłoby tego wspaniałego przedstawienia. Elementy napięcia, gry słownej ujęte w karby dobrze przemyślanej, misternie skonstruowanej fabuły dramatu oraz bogactwo emocji i refleksji zintegrowała reżyserka w spójną, żywą całość. Magia teatru w ponadczasowej opowieści o międzyludzkich relacjach i paru innych życiowych problemach wciąż działa!