EN

28.09.2024, 09:55 Wersja do druku

Czy to oby na pewno była wyrwa?

„Wyrwa” Macieja Bogdańskiego w reż. Barbary Bendyk w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Klaudyna Schubert

Nie potrafię jednoznacznie określić, kiedy skończyła się pandemia. Pamiętam, że trwała około dwóch lat i tak jak w mgnieniu oka rozprzestrzeniła się po globie, tak nagle z niego zniknęła. Wraz z tym cichym zakończeniem, ludzie dogadali się, by już o niej nie mówić, nie reprezentować, poddać redakcji, wymazać. Z jednej strony trudno się dziwić, dla większości był to okres przewlekłej nudy wymieszanej z niepokojem. Niepewność jutra chowana była za pochłanianiem książek, filmów, gier. Społeczeństwo musi się jakoś kręcić, więc ludzie przenieśli się do świata cyfrowego, nastał złoty wiek platform do wideo konwersacji, usług VOD, całego rynku e-commerce, social media pęczniały. Nagle okazało się, że większość naszej pracy z powodzeniem można wykonywać z poziomu własnego, wygodnego łóżka. Ta nagła zmiana ustawienia spowodowała renesans przyrody, nieobecność człowieka umożliwiła naturze wkroczenie do miast, dając też miejsce na regenerację. W spektaklu Teatru Łaźnia Nowa „Wyrwa” właśnie to ma wyjść na pierwszy plan. Czy się udało?

„Wyrwa” zaczyna się kameralnie, takim też widowiskiem pozostaje do końca. W rozmowie z Przemysławem Guldą[1] reżyserka Barbara Bendyk zaznacza, że lubi takie „bardzo ludzkie historie”, w których zostajemy wrzuceni w pozycje podglądacza cudzego życia. Trafnie zauważa, że ciężko przy takiej formule utrzymać uwagę widza. To nawet się jej udało, ale dałoby się jeszcze lepiej. Prezentuje się nam historię Dziewczyny i Chłopaka: ona trafia do niego w dniu, w którym miała lecieć do Hiszpanii, miasto zostaje bowiem zamknięte. On, w przeciwieństwie do niej, cieszy się z lockdownu, gdyż nie przepada za ludźmi i długo szykował się na taki stan rzeczy. Tak ta historia leci, kręcąc się na pograniczu wspomnień i wyobraźni. Wynika z tego masa nieścisłości.

Kim oni są dla siebie? W jakiej relacji pozostają? Czemu chłopak nie pała sympatią do swojego gatunku? Być może chciano osiągnąć anonimowość postaci, by widz mógł się z nimi utożsamić. Jednakże te same niedomówienia wywołują ambiwalentny stosunek do ich losu, ciężko jest się przejąć kimś, o kim nie ma się pojęcia. To wprowadza niepotrzebny mętlik narracyjny, który w tandemie z wątkiem ptasim (o nim zaraz) dezorientuje publiczność. Być może niedookreślona relacja ma służyć jako badanie sposobów bycia razem. Wypowiadane słowa, wykonywane ruchy tworzą wyobrażenia o drugiej osobie, które bywają boleśnie rewidowane przez życie. Tyle że przedstawiony pokój jest zbyt ciasny na to, by prowadzić takie ekspedycje.

Scena udawania umierającego Batmana i ratującej miasto Arkham Catwoman mówi mi tyle, co bezgłośne odbijanie lotki na scenie – niewiele. Kolejnym znakiem zapytania jest pandemia, która jest… dziwna. Niedoprecyzowana, złowrogo czyhająca za drzwiami sąsiada w bloku po drugiej stronie miasta. Chłopak, istny prepper, gromadzi zapasy wody, jedzenia, generatory prądu i panele słoneczne; dziewczyna zaś niczego nie jest świadoma, przyjeżdża w odwiedziny i bach! Miasto zamknięte – wirus, proszę państwa! Wraz z postępem fabuły dowiadujemy się, że zasięgu telefonicznego nie ma, prądu też, wody w kranach brak. Z jednej strony próbuje się grać na naszych covidowych wspominkach, a z drugiej kreuje się postapokaliptyczny obraz rodem z początków serialu „The Last of Us”. Brzmi to jak dysonans, sprzedaje się nam beznadziejność sytuacji, w którą zbytnio nie wierzymy.

Zabieg, który dodaje intymności całej sytuacji, to sposób wykorzystywania scenografii. Składa się ona z rzeczy codziennych: szaf, krzeseł, lamp, poduszek, plandeki, koców. Niecodziennością może być elewacja umieszczona w jednej z szaf czy instalacja z urządzeń elektronicznych w drugiej. Jednak za sprawą kółek i wigoru aktorów dekoracja nabiera życia, zmiany ustawień tych elementów przypominają kadrowanie w filmie. Urozmaica to przestrzeń, a konstrukcje przypominają często zamki budowane przez dzieci – gniazdo wewnątrz gniazda.

Gdy pozamykano nas w czterech ścianach, na zewnątrz hulała przyroda. „Atlas dziur i szczelin” Michała Książka i „Ściana” Marlen Haushofer rzucają nam skąpe światło zarówno na wspomniane niedociągnięcia, jak i na wątek wewnętrzny dwojga bohaterów. Dziewczyna siada z boku, czyta „Atlas”, a projektor wyświetla zdjęcia ptaków, gniazd i martwych osobników. Czym są one jednak dla postaci? Chłopak cieszy się z izolacji, z ewidentną apatią odnosi się do gatunku ludzkiego, obserwuje sikorki, chciałby być ptakiem. Dziewczyna jest bardziej ekstrawertyczna, ciekawska zarówno ludzi, jak i ich świata, ale ten nie nasz również ją urzeka. Obydwoje chcieliby stać się innym gatunkiem stworzeń, lecz z różnych pobudek. Dla pierwszego jest to nienawiść do własnego rodzaju, dla drugiej chodzi o wolność, ale też niepokój idący za nią. Ptaki bowiem nie mają łatwo. Owszem, są w stanie zrobić gniazda wszędzie, gdzie uznają za stosowne, są niezwykle zwinne i spostrzegawcze, by oszczędzić sobie pracy, często korzystają z gotowych struktur, a raczej z ich degradacji, przykładowo z dziur w elewacjach. Jednak bliskie koegzystowanie z człowiekiem jest niebezpieczne, po pierwsze ludzie zaczęli montować szpikulce na parapetach (co dowodzi zaniku możliwości wyobrażenia siebie w sytuacji innych istot). Po drugie, zdarza się, że ptak zostaje uwięziony w szczelinie załatanej przez człowieka pianką budowlaną.

Sceny z projekcjami przypominają lekcje przyrody, towarzyszy im poczucie winy za coś, czego per se nie zrobiliśmy. W przytaczanej już rozmowie reżyserka stwierdziła: „Bycie człowiekiem niesie ze sobą dużo odpowiedzialności, także za czyny innych ludzi, ale nie każdy musi chcieć ją brać na siebie. Może biorąc na siebie choć trochę tego ciężaru, zaczniemy zauważać nasz wpływ na przyrodę i spróbujemy polepszyć tę relację”. No dobrze, skłania się nas do refleksji nad poczynaniami innych. Przyjmując na siebie część tej odpowiedzialności, którą mogę sprawczo zrealizować jedynie na własnym parapecie, decyduję, czy postawię na nim szpikulce, czy nie. Nie popadajmy w Sartrowskie: „piekło jest w innych”. Miasta nie są przyjazną przestrzenią, zarówno dla ptaków, jak i dla ludzi. Różnica jest taka, że dla pierwszych są ostre druty, a dla drugich ławki z oparciami na środku, by nie można się było na nich położyć. Powinniśmy o tym mówić i coś robić, ale słowa te należy kierować do innych. Ten wątek zatraca się w dramaturgii, która jest za ciasna i zbyt frywolna. Gdzieś pobrzmiewa słowo gniazdo. Co ono oznacza? Bohaterowie są zamknięci w czterech ścianach, czują niepokój, gdyż wróg jest niewidoczny, cichy i silnie szkodliwy. To samo dzieje się z ptakami, gdy spokój ich ducha zostaje zniszczony pianką budowlaną bądź betonem. Bezpieczeństwo gniazda jest względne i czasowe, a będąc w nim zamkniętym, zaczynamy mieć go dość.

Moment, który powiedział mi więcej o postaciach niż cała reszta spektaklu, ma miejsce dopiero w jego końcówce. Bohaterowie, zapewne zmęczeni sytuacją, zaczynają pytać, co zrobią, gdy pandemia się skończy. Dziewczyna opowiada o Hiszpanii, o gorącym słońcu i gwarnych lokalach. Podpuszcza chłopaka, że przecież mógłby opowiadać tam o tym, jak silnie nie lubi ludzi, a inni by go słuchali, przejęci błyskiem w jego oku. Wmawia, że podobałoby mu się to, choć on twierdzi inaczej. Snuje dalej, że poszliby na karaoke. W tym momencie na plandece wyświetlają się słowa piosenki „One” zespołu U2. Dziewczyna śpiewa, a w nim coś pęka, zbliża się do mikrofonu, rzuca nieśmiało pojedyncze słowa, aż w końcu nucą w duecie. Scena ta działa, bo jest zamkniętą narracją, rama rzeczywistości uginana się pod fantazmatami wyobrażeń. Działa, bo pokazuje wewnętrzne przekonania o sobie obu postaci. Jak już przy muzyce jesteśmy, to należy ją pochwalić. Zakres gatunkowy jest duży, od elektroniki, po bluesowe sample. Podbija wyraz wielu scen i zwyczajnie umila obserwowanie akcji.

Całość jednak niknie w niedomówieniach. Jeśli autorka chciała reprezentować pandemię, to dlaczego wprost nie powiedzieć o koronawirusie, tylko kryć się za bliżej niezidentyfikowanym czymś, które powoduje zaburzenia osobowości i pamięci. Przecież to samo dałoby się osiągnąć, wprowadzając zjawisko mgły pocovidowej. Nie wiem też, w jakim stopniu tytuł i sposób, w jaki jest używany, ma sens. Nie odczułem, by w postaciach zaszedł rozrywający proces. Niedosyt był taki sam jak po obejrzeniu „Jogi” w Starym Teatrze. I w przedstawieniu Anny Smolar widziałem możliwości lepszego, silniejszego ukazania wewnętrznej przemiany, choćby tylko po to, by zostawić ją i iść dalej. W „Wyrwie” brakowało bigla, siły postaci, czegoś, co wypchnęłoby spektakl z bezpiecznego gniazda czułego teatru. 

Szymon Golec – student trzeciego roku Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan niekonwencjonalnych spojrzeń, niemający nic przeciwko klasyce


Źródło:

Materiał własny

Autor:

Szymon Golec