„Lekkoduch" Jerzego Szaniawskiego w reż. Jana Tomaszewicza w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. Pisze Barbara Pitak-Piaskowska, członkini Komisji Artystycznej IX Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Choć sztuki Jerzego Szaniawskiego charakteryzuje groteskowa i psychologiczna niepowtarzalność, a przy tym specyficzny realizm oraz poetyckość, są one stosunkowo rzadko wystawiane na polskich scenach. Twórczość dramaturgiczna artysty, której rozkwit przypadł na okres międzywojenny, była swego czasu krytykowana. Środowisko zarzucało Szaniawskiemu pisarstwo o charakterze mglistym, ni to poetyckie, ni to realistyczne, zwyczajnie trudne do zakwalifikowania. Jak pisał niegdyś Kazimierz Wyka: „Rozumiano przez to jakąś dosyć łatwą i nastrojową poetyczność, rozmyślne wyszukiwanie sytuacji pozbawionych napięcia dramatycznego, rozgrywających się wyłącznie w sferze nastrojów”. To zaś przyczyniło się do ukucia przez międzywojennych krytyków terminu „szaniawszczyzna”, odnoszącego się do owej twórczości w sposób pejoratywny. Być może z tego względu wciąż rzadko możemy obejrzeć na krajowych scenach wystawienia takich sztuk jak Murzyn, Ptak, Papierowy kochanek czy Lekkoduch. Co ciekawe, sam Szaniawski w swych wspomnieniach dziwił się założeniom sugerującym, iż wszystkie jego sztuki są do siebie podobne, zapewniając jednocześnie: „przecież one różnią się pomiędzy sobą. Bardzo się różnią. Nawet technika pisarska w każdej z nich jest różna”.
W rzeczy samej, wnioskiem, jaki nasunął mi się podczas analizy tej twórczości, jest wrażenie, iż mimo jawnie praktykowanej przez autora obserwacji świata, którą określiłabym mianem zwyczajnej, czy wręcz potocznej posiada on frapującą umiejętność wplatania weń estetyki kontrastu, jak chociażby racjonalizmu i irracjonalizmu, śmieszności i powagi. Nadto w scenicznym języku Szaniawskiego zawiera się poetyckość troszcząca się o metaforę okraszona techniką stosowania przemilczeń, niedopowiedzeń otwierających przed widzem szerokie spektrum odczytań. Jest więc w mojej opinii twórczość ta na wskroś oryginalna jak zresztą sama osobowość jej autora stroniącego chociażby od intensywnych kontaktów z szeroko rozumianym warszawskim środowiskiem artystycznym okresu międzywojnia. Mimo rosnącej sławy Szaniawski żył bowiem w skromnym majątku zegrzynieckim, a do stolicy przyjeżdżał rzadko. Co ważne, teatrem wyjątkowo bliskim jego sercu była Reduta pod auspicjami Juliusza Osterwy. To tam zdarzało mu się bywać na próbach swych sztuk. Z myślą o Osterwie właśnie obmyślił Szaniawski tytułowego bohatera swego Lekkoducha napisanego w 1923 roku.
Mamy oto historię o rewolucji, której inicjatorem staje się pełen charyzmy i uroku bohater. Jego pojawienie się zmienia nastroje wśród wiodącej spokojne, by nie powiedzieć monotonne życie społeczności. Energia i siła perswazji przybysza sprawiają, że dochodzi do przewrotu mającego na celu wstrzymać wcześniej zaplanowaną wycinkę pięknych kasztanowców znajdujących się w sąsiedztwie szkoły. W ich miejsce dyrektor placówki zamierza wybudować internat. W skład swoistego ruchu oporu wchodzą nie tylko uczniowie, ale także, a może przede wszystkim, inni przeciwnicy szeroko pojmowanego systemu kontroli. Postrzegają oni ową wycinkę jako rodzaj opresji, chęć podporządkowania, bo przecież Dyrektor „każdemu dziecku da numer. Numer ręcznika, numer łóżka. [...]”.
Dramat został wystawiony w październiku minionego roku w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. Reżyserii podjął się Jan Tomaszewicz, a w roli tytułowej pojawił się Aleksander Maciejczyk – aktor młody, który stosunkowo niedawno dołączył do zespołu tegoż teatru.
Spektakl charakteryzuje mocna umowność i przerysowanie – całość zasadza się na silnych kontrastach, zarówno jeśli chodzi o tworzenie postaci jak i warstwę wizualną. To zaś stanowi mocny aspekt tego przedstawienia, gdyż czytam go jako próbę wiernego odtworzenia założeń autora. Jest tu bowiem miejsce na historię osadzoną pomiędzy tym, co na serio, a tym, co swawolne. Wyrównane aktorstwo oparte na grotesce i przerysowaniu skutkuje postrzeganiem bohaterów płockiego spektaklu jako swego rodzaju marionetek, którym nie brakuje jednak ludzkich przywar. Wrażenie to potęguje wizualna atrakcyjność środków wyrazu opartych na wykorzystaniu raptem trzech barw. Kolory czarny, biały i czerwony to dominanta sztywno kreśląca ramy przedstawienia, jego energię i przebieg. Ciemną przestrzeń sceny przecina czerwień. Próżno jednak szukać tego koloru na początku spektaklu. Pojawia się on wraz z przybyciem Lekkoducha, który sam odziany jest w czerwony frak i cylinder. Z biegiem narracji kolor ten przenika do scenicznej rzeczywistości. Jest go coraz więcej – czerwony może być odcień szarfy, trenu dopiero co intronizowanego Hrabiego de Vevey (Dariusz Poleszak-Hass), wreszcie sztandarów zwiastujących rewolucję.
Być może Krzysztof Małachowski, odpowiedzialny za scenografię i kostiumy, inspirował się twórczością takich artystów jak na przykład Robert Wilson, gdyż Lekkoduch utrzymany jest w sztucznej, zahaczającej o awangardę, konwencji. Twarze aktorów pomalowane są białą mazią, która podkreśla ich oczy i usta. Noszą na głowach cylindry lub peruki, a ich czarno-białe stroje zdają się zastygać w krochmalu. Ostre cięcia fraków, surdutów i sukni nawiązują do przeszłych czasów, choć trudno stwierdzić konkretnie do jakiej epoki. Owa forma zawiera rodzaj uważności na świat przedstawiony w dramacie Szaniawskiego, gdyż tak jak konstruował pisarz pewne modele i archetypy bohaterów czy społecznych postaw, tak warstwa plastyczna spektaklu oddaje to, zamykając narrację w swoistym szkicu – jawnej kreacji świata przedstawionego. Jest to najmocniejszy element tej adaptacji Lekkoducha.
Pewną wątpliwość budzi natomiast wzbogacenie opowieści o sceny śpiewno-muzyczne. Autorem piosenek jest Andrzej Ozga, muzykę skomponował Marek Zalewski, choreografię zaś stworzył Bartosz Bandura. Choć potęguje to efekt groteskowości, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że generalnie zabieg ten dezintegruje tak ważne dla Szaniawskiego niedopowiedzenia, próby rozeznania wyizolowanych ludzkich postaw. Jest w tym dosłowność, która w pewnym stopniu zaburza poetyckość języka, w jakim został napisany Lekkoduch.
Uznanie należy się wspomnianemu już Aleksandrowi Maciejczykowi, którego sceniczna osobowość wybija się ponad resztę obsady. Monika Mioduszewska pisze w programie do spektaklu, że rola ta jest pełna „wdzięku, charyzmy i uroku”, ale też swego rodzaju zagubienia. Zgadzam się z tym stwierdzeniem, dodając jednocześnie, że znajduję weń świetne wyważenie tego, co ambiwalentne: nadziei na lepsze przy jednoczesnej niepewności, wobec tego, co obce, pragnienia zmiany i jednoczesnego przed nią strachu. Ostatecznie udaje się twórcom Lekkoducha oddać symbolikę wolności, przygody oraz fantazji – nastrój dzieła Szaniawskiego – które w płockiej realizacji nosi cechy teatralno-widowiskowej manifestacji.