EN

2.11.2022, 14:03 Wersja do druku

Cztery słonie, zielone słonie, czyli „Frankenstein” w Kielcach

„Frankenstein” Mary Shelley w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Monika Stolarska/mat. teatru

Spektakl  na podstawie „Frankensteina” Mary Shelley, w adaptacji Huberta Sulimy i w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego, którego premiera odbyła w kieleckim Teatrze Powszechnym im. Stefana Żeromskiego to próba oddania zarówno tragicznego żywota naukowca-filozofa Wiktora Frankensteina,  jak i wątku biograficznego związanego z autorką powieści – kobietą niezwykłą, prekursorką gatunku science fiction. „Frankenstein”, gotycka powieść pełna emocji, zachęcająca do rozważań nad moralnością, psychologią, nawet futurologią, za sprawą przeróbek i adaptacji filmowych została zniekształcona lub mocno spłycona. I z pewnością trudno pokazać ją na scenie, nie tracąc nic z wieloznaczności i wymowności tekstu. Większość z nas nawet nie wie jaka jest fabuła pierwowzoru… . Jednak Hubert Sulima i Jędrzej Piaskowski, zafascynowani samą postacią autorki, inspirując się jej biografią oraz duchowym związkiem z matką, postanowili podjąć taką próbę.

Mary Shelley, urodzona w 1797 roku, była niezwykłą kobietą – wyzwoloną, świetnie wykształconą córką uchodzącej za jedną z pierwszych feministek intelektualistki Mary Wollstonecraft. Obie żyły w czasach trudnych dla kobiet, w dodatku Shelley musiała poradzić sobie z dziecięcą tragedią – matka zmarła, gdy ta miała ledwo dziesięć dni. Ale idee głoszone przez matkę (która w 1792  roku napisała szalenie postępowe „Wołanie o prawa kobiet”), jej walka o równouprawnienie kobiet, walka z uprzedzeniami, dyskryminacją, inteligencja i racjonalizm ukształtowały osobowość i poglądy córki. Ten wątek wart byłby szerszego rozwinięcia, jednak autorzy inscenizacji nie do końca wykorzystali potencjał w nim tkwiący. Pytanie, czy udało im się odnaleźć w „Frankensteinie” aktualne problemy i tematy, które się nie zestarzały?

Akcja powieści rozgrywa się pod koniec XVIII wieku, ale Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima przenoszą ją w czasy nam współczesne.  Na scenie aktorzy przedstawiają tragiczną historię naukowca-filozofa Wiktora Frankensteina, który siły swego umysłu przeznaczył na odnalezienie iskry, która pobudza martwe ciało do istnienia, ożywia tkankę. A wszystko zaczyna się całkiem niewinnie. Młodziutki Wiktor spokojnie wiedzie swe życie na wsi, u boku rodziców i kuzynki, aż do momentu, gdy w dniu urodzin braci bliźniaków tragicznie ginie jego matka – poraził ją prąd ze źle zabezpieczonego gniazdka. Ojciec, męczony wyrzutami sumienia, nie może pogodzić się ze śmiercią towarzyszki, szykuje dla niej grobowiec z piorunochronem, a synowi opowiada o wyładowaniach elektrycznych i ciekawych eksperymentach z wysokim napięciem. W końcu przychodzi pora na podjęcie studiów i głodny wiedzy chłopak wyjeżdża na uniwersytet, gdzie oddaje się studiom przyrodniczym, które pochłaniają go całkowicie. Od momentu pogrzebu matki, Wiktora fascynuje zagadka śmierci. W efekcie badań naukowych i eksperymentów odkrywa możliwość jej odwrócenia i przywracania życia zmarłym. Tworzy monstrum – pozornie podobne do człowieka, z inteligencją i wrażliwością, jednak straszliwie brzydkie, wręcz odrażające.  Wszyscy go odrzucają – boją się lub uciekają. Wykazujący ludzkie odruchy potwór, zagubiony w otaczającej rzeczywistości, stara się zdobyć współczucie i miłość ludzi (także samego Wiktora), a gdy ponosi porażkę, zaczyna się mścić za brak akceptacji. Osamotniony Frankenstein, opuszczony przez stwórcę, w imię zemsty podąża za nim i prześladuje go, niszcząc jego życie osobiste.

fot. Monika Stolarska/mat. teatru

Początek spektaklu – zjawa czytająca list – wprowadza widza w atmosferę zjawisk nadprzyrodzonych, kontaktu ze światem zmarłych, ich energią i tym, co chcą nam (być może) przekazać. Ten poważny wstęp dużo obiecuje, ale akcja rozwija się bardzo powoli i niekonsekwentnie. „Odwołujemy się do nieracjonalności coraz częściej również dlatego, że widzimy granice racjonalności” – mówi reżyser Jędrzej Piaskowski. „Widzimy, że nie jest ona w stanie dać nam satysfakcjonujących odpowiedzi na to, co dzieje się wokół nas. To paradoks kryjący się w tym irracjonalnym zwrocie” – dodaje. Ale nie wzmacnia tego aspektu w spektaklu dostatecznie silnie. Długie sceny początkowo intrygują, jednak w końcu zaczynają nużyć. Pytanie, czy to wina oryginalnego tekstu, czy raczej reżyserii albo dramaturgii? Napięcie wciąż spada, a niespodzianki i nieoczekiwane paradoksy już nie zaskakują.

Znani mi z „Króla Mięsopusta” aktorzy włożyli mnóstwo pracy, cierpliwości i serca w przygotowanie spektaklu. Z przewrotnością i ironią, czasem z konieczną emfazą bądź ujmującą uczuciowością kreślą na kameralnej scenie sylwetki nietuzinkowych postaci, oddają zabawną ekstrawagancję bohaterów i ich oryginalność. Stworzenie ról charakterystycznych wymaga sporego dystansu, wyczucia konwencji i technicznej, aktorskiej sprawności – tej nie brakuje artystom. Mimo to psychologiczny wizerunek bohaterów, zależny od dramaturga i reżysera, nie przekonuje. Każdy z aktorów (oprócz Mateusza Bernacika w roli głównego bohatera, Wiktora) wciela się w różne postaci – a jest ich spory tłumek, choć wielu nie z tego świata i wszyscy radzą sobie z tą wielozadaniowością bardzo dobrze, z wyczuciem. Mateusz Bernacik jako Wiktor Frankenstein tworzy postać pełną niuansów, po ludzku targaną wątpliwościami, momentami tragiczną, choć z komediowym rysem. Czyni to konsekwentnie, z przyjemną dla oglądających naturalnością. Dawid Żłobiński, wcielając się w Stwora, gra nie tylko głosem, ale i ruchem ciała, gestem. Równie wprawnie radzi sobie z rolami Jacek Mąka jako trochę groteskowy Alfons Frankenstein, ojciec Wiktora i Williama, a potem Niewidomy. Beata Pszeniczna, czyli Karolina Frankenstein oraz Baronowa Barbara von Krüdener, przyciąga uwagę, a jako Mucha Stefania świetnie ożywia „cmentarną scenę”. Dagna Dywicka – Elżbieta Lavenza, kuzynka Frankensteinów i adoptowana siostra Wiktora oraz cudna Mucha Żaneta, bardzo dobrze czuje styl i rytm przedstawienia. Ewelina Gronowska, czyli Justyna Moritz, daleka krewna i podopieczna Frankensteinów, tworzy przejmującą, pełną wyrazu kreację, z kolei jej Mucha Agnieszka śmieszy do łez. Andrzej Plata – William Frankenstein i Mucha oraz Wojciech Niemczyk jako William Frankenstein, młodszy brat Wiktora, Feliks i Sędzia równo dotrzymują kroku pozostałym. Joanna Kasperek, choć w niewielkiej, ale znaczącej dla wymowy całości roli Mary Wollstonecraft, matki Mary Shelley, silnie zaznacza swą osobowość. Twórcy próbują – mniej lub bardziej udanie – bawić widzów czarnym humorem, błyskotliwym dowcipem, potem szybko wpadają w refleksyjny, poważny i skłaniający do myślenia ton. Zadziwia bogactwo i mieszanina pomysłów (na przykład scena z muchami jest znakomita), inspiracji, scenicznych sztuczek okraszonych zabawnymi wstawkami. Niestety, bywa to zwodnicze, wręcz chaotyczne, niezrozumiałe. Całość traci spójność, trochę nuży. I za mało w tym wszystkim zapowiadanej Mary Shelley… .

Scenografia i ruch sceniczny podkreślają klimat całości i uwspółcześniają adaptację. Na bogato i barwnie. Bez nachalności, ale z teatralnym urokiem uwypuklają tragizm zmieszany z groteskowością, czyniąc spektakl niezwykle widowiskowym, ale i trochę groteskowo-kabaretowym, jak chce reżyser. Patrząc na wady i zalety spektaklu, mam nadzieję, że twórcy, Jędrzej Piaskowski i dramaturg Hubert Sulima, oraz aktorzy kieleckiego teatru z nie byle jakim potencjałem zadziwią jeszcze publiczność. Czekam wobec tego na wspaniałe kreacje w niejednej doskonałej sztuce.

Tytuł oryginalny

Cztery słonie, zielone słonie, czyli „Frankenstein” w Kielcach

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

01.11.2022