EN

10.01.2025, 09:30 Wersja do druku

Człowiek decyduje

BiedermannowieAnny Wakulik w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Maciej Zakrzewski/mat. teatru

„O czym jest ten Heidegger?” – pyta syna Robert Biedermann i otrzymuje zwięzłą odpowiedź: o tym, że to od nas samych zależy jak postąpimy, nie od okoliczności. „Ładne, podoba mi się”, zauważa Robert i przechodzi do istotniejszych spraw, czyli do podziału majątku. Ten krótki dialog pojawia się mniej więcej w połowie Biedermannów i łatwo go przeoczyć, ale to w nim zawiera się najgłębszy sens spektaklu i scenicznego konfliktu. Konflikt to, dodajmy, nieomal kosmiczny i o wiele ważniejszy niż pieniądze, czego Robert Biedermann nie zauważa, gdyż, w przeciwieństwie do syna, Bruna, zmarł długo przed drugą wojną światową. Szczęściarz.

Okoliczności, w jakich spotykamy na scenie łódzkiego Teatru Powszechnego Bruna Biedermanna (którego oczami oglądamy tę historię) są wyjątkowo paskudne. Jest koniec wojny; do Łodzi wkracza Armia Czerwona i przejmuje pałac tytułowej rodziny przedsiębiorców, z pochodzenia Niemców, którzy kilka pokoleń wcześniej osiedlili się w Polsce. Chociaż nie mają nic wspólnego z nazizmem, a wręcz przeciwnie, identyfikują się jednoznacznie z polskością, to w oczach Sowietów są Niemcami (i burżujami), a na takich czeka już obóz NKWD na Sikawie. Biedermannowie dostają godzinę na spakowanie się i wyjazd, w trakcie której Bruno i jego bliscy podejmują decyzję o odebraniu sobie życia. Dowiadujemy się o tym już na samym początku spektaklu, więc rzecz zaczyna się jak u Hitchcocka: trzęsieniem ziemi.

Już z tego zarysu widać, że Biedermannowie to historia o ciężarze godnym niemal antycznej tragedii; goryczą i grozą podszywa ją fakt, że wydarzyła się naprawdę, a zespół teatru tylko ożywia ją na łódzkiej scenie. Przez niemal dwie godziny prowadzi widzów po skomplikowanych losach Bruna i jego bliskich, śledząc w retrospekcjach podejmowane przez nich wybory. Te nie są łatwe, a żarna historii bezlitośnie mielą życie Biedermannów i zwracają ich nie tylko przeciw światu, ale też przeciw sobie. Bruno, rzutki przedsiębiorca i ceniony społecznik, znany z bardzo nowoczesnego i propracowniczego (jak byśmy dziś powiedzieli) podejścia, decyduje się podpisać volkslistę, aby ochronić swoich pracowników i rodzinę. Córka Bruna, Maryla, to młoda idealistka, zaangażowana w działalność konspiracyjną. Volkslisty podpisać nie zamierza (mimo zgody AK), w przeciwieństwie do ojca nie chce zrzec się tego w co wierzy i, co oczywiste, musi za to zapłacić wysoką cenę. Takiż to świat, niedobry świat, czemuż innego nie ma świata? Na to Leśmianowskie pytanie można odpowiedzieć Beckettem; jesteście na Ziemi, na to rady nie ma. W otaczających Biedermannów ciemnościach i zgniliźnie, ich rodzina wydaje się być ostatnią ostoją przyzwoitości.

Historia opowiedziana w łódzkich Biedermannach jak w soczewce skupia w sobie fundamentalne pytania o sensy i wartości, jakimi kierujemy się w życiu. Podstawą spektaklu jest znakomity, świetnie skrojony tekst Anny Wakulik, na którym zbudowano dopracowane, monumentalne w charakterze widowisko. Kolejne sceny, obrazujące na przemian to faktyczne wydarzenia z ostatniej godziny życia Biedermannów, to wydarzenia z przeszłości, to wreszcie wyimaginowane dyskusje Bruna z osobami, które znał (ojciec, brat), albo i nie znał (Hitler), kreślą wielowymiarowy portret rodziny i, przede wszystkim, bardzo skomplikowaną sytuację, w jakiej się znalazła.

Tego typu psychologiczny teatr musi mieć solidne oparcie w aktorach i, na całe szczęście, znajduje je w całej obsadzie, w której bryluje odtwórca roli Bruna, czyli Arkadiusz Wójcik. W takiej odsłonie może zaskoczyć widzów kojarzących go z Pomocą domową i innymi komediowymi produkcjami Teatru Powszechnego. W Biedermannach Wójcik buduje bardzo przekonującą, pełnokrwistą rolę człowieka targanego sprzecznymi, skrajnymi emocjami. Strach, desperacja, rozczarowanie, gniew, rezygnacja, smutek, żal; całe to poplątane kłębowisko uczuć manifestuje się wiarygodnie w głosie, mowie ciała i lśniącym od potu czole. Bruno nie jest księciem niezłomnym. Na scenie widzimy doprowadzonego do ostateczności mężczyznę w średnim wieku, który zmaga się z całym światem, wbrew niemu i wbrew sobie. Bohaterstwo Biedermannów jest niechciane i straceńcze; ostatecznie sprowadza się do wyboru jednej z dwóch opcji: czy odejść ze świata na swoich warunkach i tym samym ocalić resztki elementarnej godności, czy dać mu się ostatecznie zniszczyć? Nazwisko Heideggera nie pada ze sceny przypadkowo: w Brunie bez trudu można zobaczyć człowieka, który na wzór heideggerowskiego „Dasein” musi wybrać pomiędzy realizowaniem siebie i swoich wartości a poddaniem się prądom historii (czyli wybrać między egzystencją autentyczną i pozorną).

Mroczny, przytłaczający egzystencjalizm w duchu Heideggera i Kierkegaarda tylko pozornie odszedł do lamusa historii. Wraz z wojną na Ukrainie wróciły nie tylko upiory dwudziestowiecznej przeszłości, ale też dylematy i problemy związane z niedobrowolnym uczestnictwem w zagładzie starego porządku, na którą nie ma się w zasadzie wpływu. Z tego powodu Biedermannowie, którzy bynajmniej nie przemycają współczesnych aluzji i kontekstów, wybrzmiewają bardzo aktualnie i skłaniają do zadawania sobie niewygodnych pytań. Czy w podobnej sytuacji, powiedzmy gdzieś w Donbasie, znalazłbym w sobie tyle odwagi, żeby żyć i odejść na swoich zasadach?

fot. Maciej Zakrzewski / mat. teatru

Odwagi na pewno nie brakowało Maryli Biedermann. Małgorzata Goździk z powodzeniem kreuje młodą dziewczynę z głową nabitą ideałami, która bardzo brutalnie zderza się z rzeczywistością. Konflikt pomiędzy racjami jej i ojca rozrasta się do kosmicznych rozmiarów; czy należy walczyć, czy nie? I w jaki sposób? Wyrzec się tożsamości i iść na współpracę z wrogiem w imię praktycznie pojmowanej przyzwoitości wobec ludzi, za których ponosi się odpowiedzialność? A może należy stanąć światu ością w gardle i nie iść na ustępstwa bez względu na cokolwiek? Zmagania idealistycznej Maryli i praktycznie kalkulującego Bruna z rzeczywistością to dramaturgiczny silnik spektaklu. Chociaż od początku wiadomo, jak wszystko się skończy, to przedstawienie trzyma w napięciu, odsłaniając stopniowo losy tytułowej rodziny i ujawniając kierujące nimi motywacje, racje i skutki podjętych w przeszłości decyzji.

Spektakl jest bardzo gęsty, zarówno na poziomie emocji, jak i samej fabuły. Śledzenie go nie jest na szczęście trudne dzięki udanej reżyserii Adama Orzechowskiego. Pomijając aktorstwo, odbiorowi sprzyja oprawa wizualna i dźwiękowa. Ciemność nocy, brąz starego drewna i przygaszone, miękkie, złotawe światło; domowe meble i sprzęty, ostatnie pozostałości majątku Biedermannów, otoczono rozbitymi oknami i połamanymi deskami, przerośniętymi przez korzenie drzew. Nie ma złudzeń: dom Biedermannów to ostatnia ostoja porządku w świecie, który rozpada się i stanowi pożywkę dla nieznanej, ale już teraz wiadomo, że wrogiej przyszłości. Obraz uzupełnia stale obecna w tle muzyka. To właściwie jedyny zabieg, który może budzić pewne wątpliwości: ciągłe ilustrowanie akcji scenicznej odpowiednio dobraną ścieżką dźwiękową może narzucać widzowi ich emocjonalny odbiór. Jest w tym zabiegu coś redundantnego, jednak podkreśla patos opowiadanej historii. Bez tego przedstawienie mogłoby stać się zbyt surowe i nie dość komunikatywne, a tak otrzymujemy spektakl, która angażuje uwagę na każdym poziomie (zmysłowym, emocjonalnym, intelektualnym).

Biedermanowie to znakomity, poważny i dojrzały teatr, mający coś do powiedzenia widzowi traktowanemu równie serio co losy łódzkich przemysłowców o dobrych sercach. Twórcy uciekają od uproszczeń i łatwych odpowiedzi; nie unikają natomiast trudnych pytań i równie trudnych problemów. Po wyjściu z teatru można poczuć ulgę, ale tylko przez chwilę. Tak jak wtedy, tak i dzisiaj to człowiek decyduje o wszystkim, także o tym, o czym wcale nie chce.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne