„Czerwone nosy” Petera Barnesa w reż. Anny Wieczur w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Mamy oto XIV wiek i zdziesiątkowaną przez dżumę Europę, mamy także ździebko nawiedzonego Ojca Flote (znakomity Jakub Łopatka), który nie mogąc pomóc ciałom swoich baranków, postanawia zaopiekować się ich duszami. Jego niosąca ludziom pociechę w czasach zarazy teatralna trupa coraz bardziej się rozrasta, do ojczulka dołączają typy dość niezwykłe - mający ambicje niestety recytatorskie jąkała, dwóch tancerzy z dwiema (w sumie) nogami, czy - ślepy – ale wyjątkowo wyraźnie widzący „oczami duszy” - żongler. Z takim zespołem klapa murowana, prawda?
Czerwone Nosy są zrealizowanym z rozmachem widowiskiem, z całym chyba kaliskim zespołem na scenie, piękną scenografią i kostiumami (Marta Śniosek-Masacz) i świetną muzyką Ignacego Zalewskiego. Choć to kawał spektakliszcza – 3 i pół godziny – w ogóle nie wiadomo, kiedy ten czas upływa. Rzecz jest wręcz matematycznie konsekwentna, każda scena i każde słowo buduje historię, wiadomo, po co się w spektaklu znalazły, niepodobna znaleźć choćby chwili „pustego przebiegu”. (Ta sztuka nazywa się reżyserią).
Pewnie przez kilka pierwszych miesięcy od premiery Czerwone Nosy były trochę o czym innym niż są dziś, ale w październiku ub. r. wiele spektakli zmieniło swoje sensy, bądź sens przestał w nich w ogóle występować. Dziś – choć naturalnie pozostaje wygłoszoną donośnym (a i niekiedy dość rubasznym) głosem krytyką kościoła, czy też kleru, i – szerzej – władzy, wydały mi się owe Czerwone Nosy przede wszystkim pewnego rodzaju (proszę o wybaczenie egzaltacji) wyznaniem wiary w teatr, nie tylko w jego moce uzdrawiające czy oczyszczające, ale i – magiczne.
Oglądamy mądre, świetnie zagrane, bardzo piękne przedstawienie, momentami - nieprawdopodobnie pocieszne, a chwilami - wyciskające łzy z oczu (ździebko się rozkleiłem przy przeobrażeniu się jąkały). Wraca na afisz dopiero w przyszłym sezonie – ale proszę polować. Koniecznie!