EN

24.02.2025, 10:47 Wersja do druku

Czas wyciąga co najlepsze

„Ile maggi do rosołu?” Miłosza Broniszewskiego w reż. Julii Bochenek-Broniszewskiej i Miłosza Broniszewskiego ze Związku Impulsywnego w UTU Universum Teatru i Umysłu w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.

fot. Patryk Koć

Inżynierska 3. Adres warszawskiej bohemy. Choć nie uświadczymy tu już pracowni Kozyry czy Althamera, miejsce to nadal skupia niezależne inicjatywy artystyczne. Od całkiem niedawna na czwartym piętrze tylnej kamienicy w zaadaptowanym mieszkaniu swoje miejsce znalazło Univeslrsum Teatru i Umysłu, ktore użyczyło przestrzeni teatrowi Związek Impulsywny, czyli projektowi twórczemu Julii Bochenek i Miłosza Broniszewskiego. Aktorską parę można było wcześniej zobaczyć na deskach stołecznego Teatru XL w sztuce Diany Karamon „Biznes od kuchni”, a ojca-założyciela pamiętam także ze świetnej roli George’a w debiutanckim występie u Adama Sajnuka w „Naszym Mieście”. Pierwszym spektaklem wystawianym w siedzibie UTU jest autorska sztuka Miłosza Broniszewskiego „Ile Maggi do rosołu?”, której premiera miała miejsce w ubiegłym roku w Teatrze Baza.

Jak przystało na absolwentów kierunku lalkarskiego, twórcy jedną z głównych bohaterek uczynili naturalnych rozmiarów lalkę wykonaną znakomicie przez Ninę Janiak. Lalkę Starej Kobiety poruszającej się na inwalidzkim wózku, zdziecinniałą i kapryszącą Asię dotkniętą chorobą Alzheimera, bo o jej cieniach traktuje przedstawienie. Ale po kolei. Przychodzimy bowiem z wizytą do mieszkania Kobiety – w tej roli współreżyserka Julia Bochenek – gościnnej, sympatycznej, częstującej widzów ciastkami i nalewką, która przymierza się właśnie do pichcenia rosołu. Lecz nie takiego pierwszego-lepszego, ale rosołu przez duże R. Rosołu z wyjątkowego przepisu z popularnej książki Sabiny Witkowskiej „Nastolatki gotują”. Tu trochę zazgrzytało w chronologii, bo wspomniana książka pochodzi z 1985 roku, a ilustracja muzyczna spektaklu sięga czasu Beatlesów i big beatu, ale niech będzie. Dawno, to dawno. Aktorka z pietyzmem podaje nań przepis wchodząc w interakcję z publicznością i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie trafiłem przypadkiem do weekendowej szkoły gotowania zaglądając do garnków i obserwując zmagania z kuchenką gazową. Ze spaceru wraca wkrótce Stara Kobieta z Opiekunem, czyli Michałem Ferencem, genialnie animującym lalkę, podkładającym pod nią głos i pozostającym jednocześnie we własnej roli. Kim są dla siebie obie kobiety? Tego akurat zdradzić nie wypada.

Od tego momentu twórcy konfrontują nas z codziennością choroby Alzheimera, a po trosze ze schizofrenią i starczą demencją – z buntami i napadami złości Starej Kobiety, grymaszeniem przy jedzeniu, uciążliwym mechanicznym przełączaniem telewizyjnych kanałów czy przebłyskami pamięci wizualizowanymi niejasnymi komunikatami. Kobieta stara się aktywizować pamięć staruszki przywołując wspomnienia i cierpliwie zadając jej proste pytania, a zarazem traktuje ją infantylnie, jak nieporadne dziecko i z serdecznością wbija kolejne szpile. Podskórnie czujemy rosnącą w niej irytację. Zagubione klucze stają się zapalnikiem nagłego wybuchu, opadnięcia masek i wzajemnych oskarżeń. Frustracje biorą górę, a krzyk niemocy przesłania na moment ludzkie cierpienie. Chwila bezradności pozwala wyrzucić z siebie nagromadzone emocje, by za moment powrócić spokojnie do smutnych realiów. Stara Kobieta pogrąża się w chorobie, a bliscy mogą się temu jedynie z bólem przyglądać.

Podobnie czynią jej dzieci: Karol (Miłosz Broniszewski) i Marta (Melania Kowalczyk), którzy wpadają w odwiedziny na legendarny niegdyś rosół matki. Dziś w niczym już nie przypominający smaku dzieciństwa. Zupę, która mimo dodanego ukradkiem Maggi smakuje nijako. A przecież całkiem niedawno „żaden ramen nie miał do niej podejścia”. Karol nie może pogodzić się z odchodzeniem matki, z jej zanikającą pamięcią, która nie pozwala nawet na zwracanie się do niego po imieniu. Uparcie walczy o mamę ze swych wspomnień i nie akceptuje postępujących zmian. Jednocześnie odmawia codziennej opieki nad schorowaną rodzicielką, tuszując wyrzuty sumienia kwiatami i czekoladkami, o co pretensje ma do niego siostra. W końcu to ona jest tutaj każdego dnia i wykonuje najbardziej przykre czynności bez jego pomocy. Porusza scena kąpieli Starszej Kobiety odbywająca się gdzieś za ścianą – słychać jedynie dźwięki, plusk wody, łagodne przekonywania, nakłanianie, opór, niechęć, krzyki, jęki, płacz i uspokajającą kołysankę. Jak z dzieckiem. Z dużym, dorosłym dzieckiem.

„Ile Maggi do rosołu?” przeprowadza nas bez ogródek przez ludzkie cierpienie związane z chorobą Alzheimera. Przez miłość i niemoc bliskich, którzy w nieskończoność odsuwają od siebie decyzję o oddaniu matki do domu opieki. Którzy trwają w oszukiwaniu siebie i jej, że będzie lepiej, że może jutro, że dadzą radę. A jednocześnie to wnikliwe studium popadania w chorobę i beznadziejnej z nią walki, od drobnych, bagatelizowanych z początku oznak, do rozpaczliwych prób ratowania się naklejanymi wszędzie karteczkami i zakotwiczaniem umysłu w utartych schematach. Dzieci są najważniejsze, a przepis na rosół wyryty w pamięci jak w skale. Tylko czy wsypywałam już sól? 

Są tu sceny zbyt długie, ale i poetycko piękne, jest nieco przeciągnięte zakończenie, ale i wiarygodne aktorstwo, świetne lalkarstwo oraz morze emocji, które zalewa milczącą i struchlałą z lekka publikę. Bo przed chorobą naszych najbliższych czujemy właśnie strach. I za nic nie chcielibyśmy, by historia pokazana przez Związek Impulsywny przydarzyła się nam samym. Nawet jeśli to samo życie.

Ciekawe ilu z młodych widzów zadzwoniło po sztuce do swoich rodziców. Ilu wyszło z przeświadczeniem, że trzeba ich w końcu odwiedzić. Ja, choć nie tak już młody,  zadzwoniłem. 

Tytuł oryginalny

Czas wyciąga co najlepsze - "Ile Maggi do rosołu?" w Teatrze Związek Impulsywny, recenzja

Źródło:

NaszTeatr

Link do źródła

Autor:

Marek Zajdler