EN

22.03.2025, 11:40 Wersja do druku

Czarny blejtram obrazu w czarnym pudle sceny

Dotykając sfery sacrum w sztuce, poddawał głębokiej refleksji wizje pośmiertne, szukając odpowiedzi na zasadnicze pytania o sens życia i przemijania. 

fot. mat. Biblioteki Norwida

W dzieciństwie Leszek Mądzik zwykł przyglądać się z poziomu parapetu okna przy ul. Domaszowskiej konduktom żałobnym, wyłaniającym się na szarym tle kieleckiego pejzażu. Osobliwe i przejmujące obrazy kresu, wcześnie oswojone i zinternalizowane nie trwożyły, a nawet z lekka fascynowały. Wspominał, że pogrążeni w smutku uczestnicy seansów śmierci, przesuwający się przed jego oczyma w towarzystwie trumien, karawanów, przesuwające się, a nawet podpatrywane wnętrza pobliskiej kostnicy, zapisały się silnie w jego wizualnej wyobraźni. Można rzec, że od wczesnych lat przygotowywał się do tego, co nieuniknione dla każdego człowieka. Dotykając sfery sacrum w sztuce, poddawał głębokiej refleksji wizje pośmiertne, szukając odpowiedzi na zasadnicze pytania o sens życia i przemijania. Dziś sam wyruszył w ostatnią podróż.

            Od tkaniny przez witraż, fascynacje ikoną, scenografie dla Ireny Byrskiej czy Mieczysława Kotlarczyka, doszedł Mądzik do teatru bezsłownej prawdy, w którym przez ponad pięćdziesiąt lat świecił autorskie opowieści. Mówił: "Dla mnie ciemność nie jest złoczyńcą. Ja zawsze kojarzę się [z tym], że jest niepokój, lęk, że jest strach, a dla mnie noc jest także czymś, co jest jakimś ukojeniem, wytrąceniem z innego pejzażu. Po prostu wejściem w pewien świat. Często zamykamy oczy i o czymś myślimy. Ja wtedy nie mam obawy, że widz zajmie się czymś innym w czasie spektaklu lub przed nim, że mam go tylko dla siebie, że jego wzrok nie pobiegnie tam, gdzie bym nie chciał, bo ja mu nic nie oświetlę. Tylko za tym, co mu oświetlam będzie wtedy podążał."  I tak oko i ucho widza podążało zgodnie z jego wolą za sekwencjami obrazów i dźwięków, poddając się ich immersyjnej sile.

            Konsekwentnie pracował w Scenie Plastycznej KUL z młodymi ludźmi, z którymi kolektywnie tworzył nie tylko wyłaniającą się z wolna plastyczną materię, ale i bebechy w postaci każdorazowo konstruowanej aparatury z przedmiotów gotowych (brytfann, rynien, garnków), transformowanych w podręczne źródła światła, z pokorą poddające się woli animatorów. Nie tworzył scenariuszy (jedynie dla PRL-owskiej cenzury), zapisywał hasła czy tematy, których treść i przebieg dokładnie pamiętał i potrafił wielokrotnie odtwarzać. Wymagał precyzji, totalnego zaangażowania się w proces. Szukał tych, którzy i które za nim podążą, zawierzą jego wizji i będą chcieli być jej częścią, w doborze kierując się „kobiecą” intuicją i względami wizualnymi. Spotykał energię młodych z doświadczeniem Mistrza. Nie był to teatr dla wszystkich i choć poruszał widownię w wielu miejscach na świecie, pozostał kameralny i ukorzeniony w Lublinie. Artysta myślał obrazem, nie lubił tłumaczyć wymowy swych scenicznych dzieł, pozostawiał wolność w budowaniu narracji widzom, ufając ich asocjacjom i wrażliwości.

            Poznałam Leszka Mądzika wiele lat temu podczas warsztatów, gdy zamknął mnie w formie wykonanej z warstw papieru pakowego i nakłonił do niemej i bez udziału wzroku interakcji z innym zaambalowanym uczestnikiem. Dzięki niemu odważyłam się przebiec przez rozstawione w przestrzeni papierowe ekrany, pokonując lęk. Wielokrotnie później spotykałam go podczas rozmowy o Teatrze Galeria Jerzego Krechowicza, którego był niejako kontynuatorem, wykładów, spektakli czy scenograficznego festiwalu. Niech ten impresyjno-wspomnieniowy tekst będzie wyrazem hołdu dla Pana Leszka, którego uważam za swojego Mistrza.

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Martyna Groth