„Czarna maska” Krzysztofa Pendereckiego w reż. Davida Pountneya w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.
Czarna maska Krzysztofa Pendereckiego. Jest zaraza, są spory religijne, jest narastająca groza. Nie wszyscy wytrzymali napięcie na premierze w reżyserii Davida Pountneya w Operze Narodowej, widziałam pojedyncze osoby, które wychodziły.
Trwa to w końcu prawie dwie godziny i nie ma przerwy, więc nawet fizjologicznie nie każdy wytrzyma. Natomiast sztuka wciąga: zaczyna się jak powieść Agathy Christie, czyli grupa ludzi zebranych w jednym miejscu odciętym od świata, a każdy niemal po kolei zdradza swoje grzechy. Atmosfera się zagęszcza coraz bardziej, muzyka podkręca ją i nie daje wytchnienia. Trzeba mieć kondycję, żeby to śpiewać, bo partie wokalne są wymagające, a zwłaszcza rola głównej bohaterki – żony burmistrza śląskiego Bolkowa, Benigny, której spowiedź życia zajmuje gdzieś ze 20 minut, i to na najwyższym emocjonalnym diapazonie, a i poza nią musi się naśpiewać. Od razu więc przy okazji pochwalę Natalię Rubiś, która znakomicie się z tego wywiązała.
Czarna maska pochodzi z 1986 r. i wówczas odbyło się jej prawykonanie na Festiwalu Salzburskim. Później wystawiono ją w Operze Wiedeńskiej i w Poznaniu (1987); w rok później wystawiono ją w Warszawie i Santa Fe. Później na wiele lat niestety o niej zapomniano, dopiero w 2016 r., na pożegnanie swojej dyrekcji w Operze Bałtyckiej wystawił ją tam Marek Weiss. Szkoda, że tak rzadko jest pokazywana.
Muzyka, mimo iż kompozytor deklarował, że w tej operze zmienia jej styl, ma w sobie wiele z Polskiego Requiem, ale też ma rys pastiszu i złośliwości. Mnóstwo tu cytatów – z chorałów protestanckich (w tym tych Marcina Lutra), z tańców renesansowych, a nawet z samego siebie: o ile te z Polskiego Requiem mają swoje miejsce w akcji, to ten z Te Deum jest wyraźnie prześmiewczy (nawet dęciaki się z niego śmieją).
Co zrobił z tym Pountney? Przede wszystkim świetnie zagospodarował przestrzeń sceniczną. Znajdujemy się już nie w domu burmistrza Bolkowa, lecz chyba w jakimś hotelu. Do dużego okrągłego stołu uczestnicy obiadu urodzinowego pani domu zasiadają w różnych uniformach czy strojach służbowych (w tym troje kapłanów różnych wyznań) czy też w fikuśnym „stylowym” stroju (Benigna), ale ogólnie wyglądają raczej współcześnie. Reżyser nie ma sympatii do bohaterów sztuki, uznaje wszystkich za postacie odrażające, którym ich katastrofa wręcz się należy. Mimo to świetnie buduje ich narastający strach: wszystkich przed dżumą, a Benigny – przed swoim prześladowcą, a zarazem ojcem jej dziecka, czarnoskórym zbiegłym niewolnikiem Johnsonem. Ciekawe jest rozwiązanie postaci Johnsona (tytułowej czarnej maski): na wielkim oknie w tle jak na ekranie wyświetla się sylwetka pięknego, nagiego czarnoskórego mężczyzny. W tym momencie nie wiemy już, czy to przypadkiem nie projekcja nie tylko w sensie dosłownym, ale i psychologicznym: bohaterka widzi w myślach osobę, która ją przeraża i fascynuje zarazem. Pountney przy tym mówi: „Myślę, że jeśli zagłębilibyśmy się w szczegóły tego, co opisuje Benigna, to zobaczymy wyraźnie rasistowskie stereotypy seksualne. Uważam, że byłyby poważne trudności z wystawieniem tego dzieła w Londynie”. Może też dlatego jest tak rzadko wystawiane?
Pountney widzi też je jednak jako ostrą satyrę polityczną, która nie daje nadziei i wyśmiewa ludzi zajmujących się swoimi małymi problemami, nie widzącymi katastrofy, która czeka za rogiem. Finał tego spektaklu, choć o wiele bardziej efektowny (z efektami pirotechnicznymi, o których informowano przed spektaklem), przypomina trochę ten z realizacji Marka Weissa, tj. na bohaterów napadają nagle jacyś spadający na scenę komandosi – w Gdańsku zaś byli to terroryści z nożami.
Spektakl jest znakomity muzycznie – to zasługa dyrygenta Bassema Akiki i wszystkich śpiewaków – naprawdę można by wszystkich wymieniać, każdy był dobry.