„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Ludwika Gołaszewska-Siwak z Nowej Siły Krytycznej.
Najnowsze krakowskie ,,Wesele” znów stało się sensacją. A to wszystko za sprawą reżyserki spektaklu, Mai Kleczewskiej, która wraca do Teatru im. Juliusza Słowackiego po trzech latach od słynnej premiery ,,Dziadów”. Przedstawienie pozostaje w duchowej łączności z tradycją wystawień dramatu Stanisława Wyspiańskiego, jednocześnie śmiało przełamuje konwencje. Premiera została zaplanowana równo w sto dwadzieścia trzy lata po prapremierze. W całym Krakowie można było oglądać afisze wzorowane na tych z 1901 roku.
Widowisko zaczyna się na długo przed zajęciem przez widzów wszystkich miejsc. Na kurtynie Wyspiańskiego migają cienie tańczących aktorów, słychać śpiewy, tańce, krzyki. Z czasem oczom publiczności ukazuje się sala weselna (scenografia: Małgorzata Szczęśniak). Wśród białych ścian prostej chaty wirują kolorowe spódnice, atłasy mieszają się z pawimi piórami (kostiumy: Konrad Parol). Weselnicy krzeszą hołubce, kręcą młynki, gonią się po scenie. Nad nimi czuwa niewielki krzyż i święty obrazek. Na proscenium, w przeciwległych rogach, łóżko i suto zastawiony stół. Brzmią dobrze znane melodie ludowe. Szaleńcza zabawa, jakby niedopracowana, improwizowana, ma w sobie coś z rytmu wersji filmowej dramatu w reżyserii Andrzeja Wajdy. Jeszcze zanim padną na scenie pierwsze słowa, w półuśmiechach, gestach, spojrzeniach możemy wyczuć gęstą sieć powiązań między postaciami.
Dramaturgia, w opracowaniu Grzegorza Niziołka, nie podąża literalnie za tekstem. Spektakl, nieco przewrotnie, rozpoczyna scena III – rozmowa Radczyni (Lidia Bogaczówna) z siostrami Zosią i Haneczką Pareńskimi (Julia Latosińska, Alina Szczegielniak). Ten z pozoru nieistotny dialog o tańcach staje się kluczem do pierwszego aktu. Od samego początku widoczna jest ułuda zgody, tuszująca podziały nie tylko klasowe, ale i pokoleniowe. Kleczewska w intrygujący sposób położyła nacisk na relacje międzyludzkie. To one, nie rozmowy o polityce, wiodą prym w przedstawieniu. Dzięki czemu odczytanie dramatu zyskuje rodzaj świeżości, ale nie traci przy tym na jakości. Głos zyskują młodzi, często marginalizowani, będący fabularnym dodatkiem do historii. Na szczególną uwagę zasługuje Julia Latosińska, która z powodzeniem tworzy wiarygodną i wielowymiarową postać Zosi. Z pozoru dziecinna, pełna siły, rozdarta między tym, do czego ją wychowano a tym, czego pragnie jej serce.
Początek jest bardzo intensywny, ciągle coś się dzieje, aktorzy praktycznie nie schodzą ze sceny. Obok toczących się rozmów i tańców, wydarzają się pokątne romanse, sprzeczki. Z czasem te obserwacje stają się dość przewidywalne, zabawa nuży. W odnalezieniu się w mnogości sytuacji nie pomagają mikroporty, trudno znaleźć źródło dźwięku, a przez to zidentyfikować mówiącego. Upływający czas nie jest widoczny w zachowaniu weselników, zmiana następuje nagle, koślawo – z pełnokrwistego święta na pijackie rozmowy przy zakąsce. Wszystko, co stanowi najmniejszą rysę na obrazie gromady, dostaje osobną przestrzeń. Każdy element ,,obcy”, rozrywający wspólnotę, brany jest pod lupę i szczegółowo rozpracowywany. Tak jest z pojawieniem się Racheli (Agnieszka Przepiórska). Ubrana w czarną suknię, jakby nieobecna, nie potrafi odnaleźć się wśród weselników. Jej wyobcowanie sięga apogeum w czasie rozpaczliwej, nieco nieczytelnej, sceny szału, kiedy to aktorka wykrzykuje coś w jidysz, a wokół niej zawęża się krąg weselników. Naturalnym partnerem Żydówki jest Poeta (Mateusz Janicki). Obydwoje niosą w sobie gen Kasandry, który zamiast uskrzydlać, staje się ich przekleństwem.
Maja Kleczewska przyzwyczaiła już nas do feministycznego spojrzenia na klasykę. Równoprawnie obok wątków głównych postaci funkcjonują ciche bohaterki codzienności: Gospodyni (Marta Waldera), czy Czepcowa (Natalia Strzelecka). Silne, na swój sposób nieszczęśliwe. Kobietą jest też Chochoł (Kaya Kołodziejczyk – autorka choreografii, głos Agaty Zubel), a miotłą przegania go – paradoksalnie – stara już Isia (Bożena Adamek). Rola epizodyczna, jakby doklejona, ale ujmująca. Wernyhora też jest kobietą, proroka z Ukrainy gra ukraińska aktorka Anna Syrbu (należąca do zespołu Słowackiego), to postać ubrana po wojskowemu, w ciężkich kamaszach, nie krzyczy, a cicho prosi. W rolę rozmawiającego z nią Gospodarza wciela się Juliusz Chrząstowski, aktor Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Przed kilkoma laty w tej samej roli obsadził go Jan Klata, gra ją do dziś. Tam pełen zapału konspirator, tu zdystansowany obserwator, słaby i niepewny. W czasie monologu przejmuje scenę, dając pokaz aktorstwa najwyższej próby.
Wraz z Wernyhorą w pochodzie przez środek widowni, wkraczają na scenę pozostałe widma. Dramaturgicznie nie są one jednak wobec siebie równoważne. Nawet więcej, zdaje się, że niektóre pojawiają się jedynie z grzeczności wobec autora dramatu. Wśród korowodu kontrowersyjnie lub banalnie odczytanych postaci, największą uwagę przyciąga Rycerz Czarny (Tomasz Wysocki), poprzedzany grupą żydowskich chłopców. W spektaklach Kleczewskiej kontrowersja nie dziwi. Jest to język artystki, która kontaktuje się z widzami często jednoznacznymi hasłami. Rycerz Czarny staje się polskim żołnierzem mordującym Żydów. Jeszcze pół roku temu byłby to pewnie powód do awantury nie mniejszej niż ta z ,,Dziadami”. Takie uproszczenie, chociaż całkiem nieźle umotywowane, jest nie tyle szokujące, co daje jednak poczucie przekroczenia granicy smaku. Tę samą myśl, o niejednoznaczności polskiej historii, można było przekazać inaczej, z zachowaniem szacunku do relacji między obydwoma narodami. Taka jednoznaczność nie pozostawia miejsca na dialog, zaprasza jedynie do okopania się na swoich stanowiskach. Twórcy wielokrotnie podają swoje poglądy na tacy, przez co widz nie ma przestrzeni do samodzielnego namysłu i oceny.
Druga część przedstawienia posiada dużo więcej mankamentów dramaturgicznych. Co jakiś czas zrywa się nitka logicznych powiązań między scenami. Niezgrabnie zderzają się estetyki. Brakuje elementu uzasadniającego następstwo zdarzeń. Głośna, nazbyt ilustracyjna muzyka, miesza się z ludowymi szlagierami. Potęguje się chaos, który chociaż wpisuje się w przekaz, odtrąca. Zgodnie ze słowami twórców spektaklu, te premiera ma być zamknięciem trudnego okresu w historii Teatru Słowackiego. Bez wątpienia jest to też rozliczenie z poprzednią władzą w Polsce. Przedstawienie Kleczewskiej jest więc spektaklem o polityce. Na szczęście na tym twórcy się nie zatrzymują. Panujący na scenie nieład, powszechna degeneracja i brak szansy na zgodę działają otrzeźwiająco. W finalnej scenie – upadłych nadziei – bohaterowie oglądają na ekranie bombardowanie polskich miast. Ta przestroga, poprzedzona niedoszłą żakierią, zostaje z widzem jeszcze na długo po opuszczeniu teatru.