EN

22.07.2024, 17:07 Wersja do druku

Cisza, dźwięk i piękno

„Mumerus. Koncert” w reż. Wiesława Hołdysa w Teatrze Mumerus. Pisze Agnieszka Dziedzic.

Myślę sobie, że nie powinno się pisać o muzyce, kiedy się człowiek na niej za dobrze nie zna. I chociaż narażę się wyznawcom aktualnych trendów pt. “nie znam się, to się wypowiem” - o muzyce w tym tekście będzie bardzo niewiele. Po prostu trzeba jej słuchać. I słyszeć. Ale co innego jeśli chodzi o teatr. Bo proszę Państwa “Mumerus. Koncert”, to teatr w najczystszej postaci. Taki, o którym imperatyw moralny rozkazuje pisać nawet komuś, kto z własnej woli jest na recenzenckiej banicji.

Po pierwsze - miejsce. Ogród ukryty na tyłach Teatru KTO. Przestrzeń chłonąca niczym gąbka wszelkie szumy, zgrzyty oraz inne dźwiękowe przypływy i odpływy miasta. A jednocześnie oferująca ciszę rozpiętą między koronami starych drzew a stacjami drogi krzyżowej kościoła redemptorystów na krakowskich Krzemionkach.

W takiej przestrzeni każdy najdrobniejszy dźwięk jest aktorem pracującym na zespołowy sukces. I żaden nie może przejść przez ucho bezkarnie.

Po drugie - przestrzeń gry między muzykami. Stoją zwróceni do siebie twarzami, tworząc układ o zarysie trójkąta. Alicja Margolin (pianino kapitańskie i elektryczne organy z lat sześćdziesiątych XX wieku), Susanna Jara (skrzypce, lira korbowa, głos) oraz Michał Braszak (kontrabas, sampling). Rozmieszczenie jak rozmieszczenie, nie ma się nad czym rozwodzić, powie ktoś. Ale decyzja o takim właśnie układzie rzutuje na całą sytuację teatralną. Tak, teatralną, bo punkt ciężkości przesuwa się tu z wykonania swojej części na nieprzerwaną komunikację z partnerem i partnerką. To tu pojawiają się dramatyczne lub komiczne napięcia, którymi żywi się teatr. Dźwięki i ciszę słyszymy selektywnie - raz jakby głębiej, intensywniej, a innym razem mniej. Lub wcale. Ale to wartość, a nie wada. Przerwa w odbieraniu bodźców dźwiękowych, choćby trwała ułamek sekundy, to błogosławieństwo. To czas, żeby ciało wchłonęło wcześniej posłyszane dźwięki.

Jako widzowie możemy obserwować jak trzy odrębne republiki muzyczne - Margolin - Jara - Braszak - nawiązują dialog. Trzy światy, każdy ze swoim własnym instrumentarium. Ze swoim językiem muzycznym, wrażliwością, warsztatem szlifowanym latami. Ale i mnóstwem póz, niekontrolowanych gestów, prywatnych min. W kontekście tradycyjnego koncertu, to być może tylko nieistotne tło. Ale teatr nie przejdzie obojętnie wobec takiej okazji. Bo właśnie na przecięciu gry i obecności (kiedy się akurat nie gra) jest najciekawiej, najbardziej inspirująco. To tutaj wykonawcy mówią do siebie ciszą i milczą dźwiękami. Przywołują lub oddalają niewypowiedzianymi słowami. Gdzie logos śpi, budzi się piękno. Drżę więc przy każdym uderzeniu w klawiaturę mojego laptopa, by tego nie zmącić przemądrzałym czy patetycznym słowem. Nie piszę, żeby zinterpretować to, co dane mi było słyszeć i widzieć upalnego lipcowego wieczoru w ogrodzie przy Zamoyskiego 50. Piszę, żeby nie zapomnieć.

Po trzecie - gra i zabawa. Dzikie wyścigi palców po strunach, klawiszach lub cymbałach, szalone klaskanie, szelmowskie gwizdanie. Wciąganie do wspólnej zabawy najmniej spodziewanych gości - kartki papieru albo żeliwnej skarbonki w kształcie głowy krasnala. Dynamika, za którą trudno nadążyć. Kto nie gra, ten nie żyje. Nie, żeby na zawsze. Na czas jednego utworu. Zasady gry ustalane są na bieżąco. Jak w improwizacjach muzycznych. Nieoczekiwane sojusze. Sprzymierzenia paninowo- kontrabasowe. Chwilę później zażarte bitwy skrzypcowo-klawiszowe. A nad tym wszystkim od czasu do czasu głos Susanny Jary. Jakby od niechcenia, leniwie, a rozpięty na takiej skali, że zachwyt w uszach się nie mieści. W tych wokalizach można znaleźć prośby, spełnione i niespełnione marzenia, sny, dobre życzenia i przeszywające przekleństwa. Można też porzucić wszelkie interpretacje i pozwolić, żeby dźwięk przepływał przez ciało. Można wreszcie - kiedy widzowie w napięciu czekają na więcej i więcej - zatrzasnąć wieko panina. Ale nie jakoś smętnie, z niepotrzebnym dramatyzmem. Ot, zabawa skończona. Pianistka poszła na naleśniki.

Po czwarte - czekanie. Aż partner trąci strunę kontrabasu i zacznie grę. Aż partnerka skończy grę. Aż wygaśnie jeden dźwięk. Aż rozgada się cisza. Okazuje się też, że czekaniem można całkiem sporo powiedzieć. Czekanie może lekko drgać i miękko roznosić się w przestrzeni jak dźwięk solidnego metalowego dzwonka. Ale może też zgęstnieć aż do napięcia struny kontrabasu. Lub znacznie wyżej - do napięcia struny skrzypiec.

Po piąte - przydałoby się podsumowanie. Ale (naiwnie) wierzę, że pisanie o wszelkiej sztuce to nie wypracowanie, które trzeba odbębnić według ścisłych wytycznych. I nic nie poradzę - galopada skojarzeń prowadzi mnie teraz do tradycyjnego teatru lalek, gdzie jest tak, że jeśli animowana dotąd lalka zostanie upuszczona na ziemię, to umiera. Czy podczas koncertu podobnie jest z instrumentami, na których akurat nikt nie gra? Czy to ich śmierć? Lub chociaż chwila na złapanie oddechu? Nic z tych rzeczy! Instrumenty tyrają wtedy jak nieboskie stworzenia, żeby ze wszystkich sił wygrać ciszę. A piękno jest tu efektem ubocznym.

PROGRAM:
Wariacje i improwizacje na temat następujących utworów:
- J. S. Bach, Preludium z 2 Suity wiolonczelowej
- F. Chopin, Preludium e-moll
- L. van Beethoven, Sonata księżycowa
- La Follia
- J. S. Bach, Preludium c-moll z Das Wohltemperierte Klavier
- F. Chopin, Etiuda f-moll
- F. Chopin, Mazurek a-moll
- B. Bartok, Tańce rumuńskie
- Bolero
- E. Grieg, W grocie Króla Gór
- F. Chopin, Walc cis-moll

Koncert odbył się 15.07.2024 w ogrodzie przy Teatrze KTO w Krakowie

Źródło:

Materiał nadesłany