„Ewy Błachnio Rzecz Solowa” w reż. i wykonaniu Ewy Błachnio w Teatrze KTO. Pisze Agnieszka Loranc z Nowej Siły Krytycznej.
Krakowski Teatr KTO chętnie udostępnia swoją scenę różnym formom działań artystycznych. Do jego repertuaru dramatycznego, ulicznego czy performatywnego dołącza stand-up – „Ewy Błachnio Rzecz Solowa”. Czy Ewa Błachnio może śmiało przedstawić się jako Stand-uperka w Teatrze? Jak przekonuje – w duchu mody na feminatywy – w anonsie Piotr Chlipalski (znany jako Pjoter), bardziej trafnymi określeniami byłoby: aktoressa, reżyseressa, czy stand-uperessa.
Błachnio, w salwie braw i w rytmie „Celebration” Kool & The Gang,dumnie wkroczyła na scenę, która w niczym nie odbiegała od typowej dla stand-upu aranżacji: statyw z mikrofonem, dwa krzesła po bokach sceny, stolik ze szklanką wody. Spektakl trwał blisko półtorej godziny. Czy to nie za dużo jak na jedną osobę? Błachnio nawiązywała kontakt z publicznością, dostosowywała program do jej reakcji, odpowiedzi czy podpowiedzi. Podczas premierowego przebiegu Pani Ewa, Pan Zygmunt, Pan Jarosław i Pan Sławomir wraz z żoną, to widzowie, którzy na własnej skórze mogli przekonać się, czym jest sztuka improwizacji. Błachnio sprawnie powracała z dygresji do głównych wątków występu. Jej opowieść nie krążyła tylko wokół jej doświadczeń, stand-uperka tak naprawdę mówiła o każdym z nas. Punktowała mechanizmy: jak winą obarczamy wszystko i wszystkich, jak absorbujemy się medialnym bełkotem, jak karmimy stereotypami, jak wplątujemy się w polityczne gierki, jak za niepowodzenia miłosne obwiniamy podprogowe przekazy piosenek z lat dziewięćdziesiątych, jak wczytujemy się w internetowe nagłówki typu „Mężczyźni o tych imionach, są najgorszymi partnerami”... Czy na taką rzeczywistość jesteśmy skazani? Błachnio udowodniła, że skoro jej udało się wyślizgnąć spod jarzma fantazmatów (wystrzeliwując konfetti, chwali się zaręczynami z niejakim Marcinem), z pewnością uda się to każdemu.
Artystka lokując w teatrze występ, podkreśliła jego dramaturgiczne walory. Wraca do castingu do szkoły aktorskiej i recytuje „Sztuczny miód” Agnieszki Osieckiej, śpiewa własną wersję „bad guy” Billie Eilish, a nawet mierzy się z Ewą Demarczyk wykonując „Karuzelę z madonnami”. Spektakl zbudowany został także przez multimedia, oglądamy autorski teledysk do „Piosenki księżycowej” Varius Manx, czy krótką prezentację o tym, jak popkultura zniekształciła i ugruntowała obraz miłości. Ewa Błachnio sportretowała bowiem figurę współczesnej kobiety: skazanej na zawód miłosny, nieustannie poszukującej upragnionego szczęścia, narażonej na fizyczny atak, niedocenionej. Śmiać się czy płakać? Trudno jednej osobie opisać ten stan rzeczy, dlatego na ekranie wyświetlona została sonda uliczna, wyreżyserowana tak, że unaocznia, jak polska kultura zdominowana przez mężczyzn odsuwa poza zbiorową pamięć kobiety zasłużone dla świata. No chyba, że to Maria Skłodowska-Curie…
Stand-uperka niczego nie kamufluje, swoje drobne niepowodzenia fortunnie przekuwa w pożywną scenicznie materię, docenioną przez widownię. Wydawałoby się, że to spektakl przepełniony hiperbolicznymi wizjami świat, lecz to nic innego, jak mierzenie się z tym, co tu i teraz. Żarty i żarty-nie-na-żarty. „Ewy Błachnio Rzecz Solowa” – więcej stand-upu w teatrze czy teatru w stand-upuie? Jakkolwiek rozstrzygniemy kwestię proporcji, gwiazda znana głównie z telewizyjnych występów (kabaret Limo) z łatwością przetarła oba szlaki. Udowodniła, że stand-up może znaleźć miejsce w teatralnej przestrzeni.
***
Agnieszka Loranc – studentka kulturoznawstwa i wiedzy o mediach na Uniwersytecie Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, członkini krakowskiego stowarzyszenia „Chodźże do teatru”.