EN

5.12.2022, 12:24 Wersja do druku

Chłopcy

„Chłopcy" Stanisława Grochowiaka w reż. Adama Biernackiego w Teatrze Dramatycznym im. A. Węgierki w Białymstoku. Pisze Grzegorz Janikowski, członek Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Bartek Warzecha

Adam Biernacki podjął się wystawienia w białostockim Teatrze im. Aleksandra Węgierki Chłopców Stanisława Grochowiaka – sztuki napisanej w 1964 roku dla Teatru Telewizji. Utworu, mającego bogatą tradycję teatralną, warto wspomnieć choćby tylko udane realizacje telewizyjne Tadeusza Jaworskiego, Wandy Laskowskiej, Roberta Glińskiego. Bo też jest to refleksyjna, słodko-gorzka „komedia” z pełnokrwiście nakreślonymi postaciami. Sztuka zadająca bliskie każdemu widzowi pytania o sens życia i przemijania, wartość przyjaźni i poczucia wolności; mówiąca o międzyludzkich relacjach i potrzebie pielęgnowania „wiecznego dziecka w sobie”. Dzięki talentom aktorów i współrealizatorów powstało w Białymstoku solidne, mądre przedstawienie, które na dodatek skłania do rzadkiej dziś w teatrze refleksji o ludzkiej starości, przemijaniu i nie tylko męskim poczuciu goryczy porażki. Metaforycznie ów pensjonat, dom opieki nad starymi pensjonariuszami prowadzony przez siostry zakonne staje się na scenie Kina Ton, gdzie prezentowany jest spektakl, rodzajem azylu, przedsionka wieczności. Duża w tym zasługa inscenizatora oraz autorki scenografii i kostiumów Joanny Jaśko-Sroki, którzy oderwali się od realiów lat sześćdziesiątych XX wieku i przenieśli miejsce akcji w bliżej nieokreśloną współczesność. Dodajmy, że ten dom opieki zamieszkują głównie mężczyźni, ale wciąż w sile wieku. Są też młodsi pensjonariusze jak Smarkul (Bernard Bania), obarczeni rodzajem rozmaitych traum i emocjonalnych dysfunkcji.

Przestronne wnętrze salonu i pokoju Kalmity w tym metaforycznym domu starości wypełniają najprostsze sprzęty: wnoszone dla przyjeżdzającej żony metalowe łóżko z materacem, krzesło, a po prawej stronie sceny wypielęgnowany ogródek, z kwiatami i świerczkami, o który starannie dbają najmłodsze siostry zakonne (nowicjatki? świetnie zagrane przez Katarzynę Siergiej i Paulę Gogol). Jest wymuskany, slapstickowy, mimo że kojarzy się z dobrze zadbanym grobem. Na podwyższeniach, za pastelowymi, beżowo-żółtymi pionowymi roletami znajdują się inne pomieszczenia. Pokój Hrabiny, kuchnia, pokój ubranego w staromodny frak Profesora (dobry Sławomir Popławski), który wciąż jeszcze marzy, że kiedyś ujarzmi pioruny kuliste. Widzowie podglądają życie tych zwykłych „galerników wrażliwości” poprzez cienie rzucane na ściany z rolet, przez szpary, a czasami rolety odsuwają się, by funkcjonalnie stworzyć nową przestrzeń gry. Kostiumy również są uwspółcześnione, rodzaj żółto-beżowych, ujednoliconych mundurków dla pensjonariuszy, spod których wystają białe skarpetki lub np. koszulka nieco gapowatego Smarkula, z której wyziera wizerunek jego idola – Supermana. Siostry zakonne noszą ujednolicone ciemnozielone kostiumy z narzuconymi nań białymi fartuszkami. No i nieodzowne, różnej wielkości czepce. Wielkim walorem przedstawienia jest gra aktorska. Każdy i każda (także zdziecinniała, żyjąca wspomnieniem tanecznych występów Hrabina Krystyny Kacprowicz-Sokołowskiej) jest tu trochę bezbronnym dzieckiem, podszytym lękiem, niepewnością. Trawionym pytaniami o sens życia, a może raczej o to, co znaczą te dni, które jak w lirycznej piosence Sanah, która jest lejtmotywem spektaklu, „przesypują się przez palce jak ziarnka piasku”. Wszyscy noszą w sobie egzystencjalny smutek, poczucie rozczarowania, któremu po swojemu, czasem wręcz łobuzersko i niesfornie starają się przeciwstawić, jak np. choleryczny, krewki i skory do bitki, wciąż zbuntowany Jan Nepomucen Pożarski z nieodłącznym parasolem (ciekawie zagrany przez Patryka Ołdziejewskiego). Tytułowi chłopcy stale się buntują, podszczypują nowicjatki, prowokują się nawzajem, przekomarzają, wyzłośliwiają. Czasem łamią regulamin i urządzają popijawę, podczas której np. dawny kościelny Jo-jo (zgryźliwy, a zarazem bardzo koleżeński i honorowy Marek Tyszkiewicz) sprawuje rolę mistrza ceremonii. Jego ordynansem jest zacinający się, nieco wycofany Smarkul (Bernard Bania), który tak się rozochoci, że wręcz „przyssa się” do butelki, choć chłopcy piją z godnością, po kieliszku, celebrując akt anarchii. Rzecz jasna największą rolę ma do uniesienia Krzysztof Ławniczak, który kreuje postać byłego producenta wody sodowej Józefa Kalmity. Jest nieco zamknięty w sobie, naznaczony smutkiem i goryczą. Wydaje się milczącym rezonerem i obserwatorem zdarzeń, choć chwilami uaktywnia się i staje duszą towarzystwa. Jego żona, Narcyza Kalmitowa (znakomita Agnieszka Możejko-Szekowska), jest artystką, która nie potrafi pogodzić się z upływem lat i przemijającą sławą. Jak co roku przyjeżdża odwiedzić męża. W uroczy, choć irytujący sposób, stale zwraca na siebie uwagę. Musi być w centrum zdarzeń, musi być podziwiana i chwalona, bo tylko w ten sposób potrafi zapomnieć, obronić się przed „smugą cienia”. Wstrząsająca jest jej scena występu podczas obiadu, który wydała z okazji urodzin męża. Prawie pijana, wdrapuje się na jeden z podestów i niczym na estradzie śpiewa łamiącym się z głosem, wyginając przy tym seksownie swoje ciało. Nagle nie ma w niej nic z poprzedniej pewności siebie, tupetu, charyzmy gwiazdy – pozostał lęk i bezbronność. Ciekawie obsadzone i skontrastowane zostały dwie prowadzące ów przytułek siostry zakonne. Siostra przełożona (smutna, pogodzona z życiem Katarzyna Mikiewicz) to osoba zewnętrznie szorstka, ale zarazem empatyczna, wyrozumiała. Jej następczyni siostra Maria (nieustępliwa, pewna siebie Monika Zaborska) w każdym geście, kroku, wypowiedzi zdradza pragnienie władzy i kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Kalmita ma wielką scenę w finale spektaklu. Wywieziony przez Narcyzę do domu, niczym odkurzony sprzęt sprzed lat, który nagle nabrał na wartości – ucieka i powraca do kolegów z pensjonatu. Wkracza na scenę w czarnym kombinezonie motocyklisty, niczym zbuntowany hipis, podstarzały anarchista, marzący o ostatniej „wielkiej majówce”. Psychicznie okaleczeni i porzuceni „chłopcy” oraz siostry-nowicjatki siadają wraz z nim na przodzie sceny. Wszyscy obejmują się ramionami. Tworzą nieuchwytny obraz wspólnoty losów, jedną ludzką rodzinę, która potrzebuje wolności i bliskości innych niczym tlenu. Młodsi i starsi. Rozgoryczeni i te, które dopiero zaśpiewają swoje „pieśni doświadczenia”. Na chwilę powstaje obraz dający widzom otuchę. Nie, nie ukojenie czy pocieszenie. Po prostu nadzieję, która płynie od tych niepozornych ludzi. „Niepodległych nicości”.

Stanisław Grochowiak, Chłopcy, reż. Adam Biernacki, Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku, prem. 10 września 2022.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne